Podróż Ekwador - impresje fotograficzne
Ladujac w listopadzie ub. roku w Quito zastanawialem sie najbardziej, jak organizm moj odczuje zmiane wysokosci i jaki klimat bedzie tu panowal.
Quito lezy w koncu prawie na rowniku, w rozleglej dolinie otoczonej wierzcholkami Andow, na wysokosci ok. 2700-2800 m. Po stolicy Boliwii jest to druga
najwyzej polozona stolica na swiecie. Na wysokosci takiej jeszcze nigdy nie bylem.
Zmiana wysokosci byla co prawda na poczatku odczuwalna, ale nie tak bardzo, jak sie obawialem. Organizm szybko sie zaaklimatyzowal. A i temperatury byly tu wiosennie przyjemne. Trafilismy nawet na stosunkowo dobra pogode - obylo sie bez deszczu a i nierzadko swiecilo slonce.
Stare miasto Quito jest wpisane na liste dziedzictwa kulturowego UNESCO i jest tu co ogladac. Wnetrze najbogatszego z kosciolow - kosciola Jezuitow - kapie wrecz zlotem. Uchodzi on za najpiekniejszy kosciol Nowego Swiata. Niestety we wnetrzu nie wolno fotografowac.
Troche poza starym centrum - na jednym ze wzgorz - polozona jest ogromna, stosunkowo nowa bazylika. Pod nia znajduje sie cmentarz - setki nisz w scianach podziemi, zakonczonych ozdobna plyta.
W centrum Quito natknalem sie tez na pierwsze kolibry. Na glownym placu miasta - Plaza de la Independencia - bylo ich calkiem sporo w koronach kwitnacych drzew.
Zaskoczylo mnie, ze zgielk i halas miasta nie odstrasza ich. W sumie w miastach Ekwadoru widzialem czesciej kolibry, niz w naturalnym otoczeniu.
Na jednym ze wzgorz - Panecillo - kroluje nad miastem olbrzymi posag Dziewicy Maryi (ze skrzydlami aniola), bardzo typowy widok dla wielu polodniowoamerykanskich miast.
Z podnoza posagu roztacza sie wspanialy widok na miasto.
Jeszcze lepszy widok na to rozlegle i wcisniete w waska doline miasto Quito (ok. 24 km dlugosci i ok. 4 km szerokosci) roztacza sie z wierzcholka gory Teleferico, nieopodal czynnego wulkanu Rucu Pichincha. Mozna wjechac tutaj kolejka linowa. Nasza jazda trwala ponad 40 minut - dwa razy dluzej, niz zwykle, bo Ekwador mial w tym czasie duze problemy energetyczne, i w wielu miastach wieczorami wylaczano prad na 2-3 godziny, a i wyciag jezdzil czasem wolniej w celu oszczednosci pradu.
Podczas jazdy zebraly sie nad szczytem bardzo ciemne chmury, i jak juz bylismy prawie u gory, calkiem blisko nas huknal piorun. Na szczescie cala burza skonczyla sie na tym jednym piorunie. Na gorze Teleferico mozna troche powedrowac podziwiajac z roznych perspektyw panorame miasta, ale na tej wysokosci - 4100 m, jest juz dotkliwie zimno, co wzmcnione bylo jeszcze wiejacym tu przenikliwym wiatrem. Poubieralismy na siebie wszystko co mielismy - polary, cieple kurtki, kapuce na glowe, ale i tak porzadnie wymarzlismy. A i wysokosc dawala sie odczuc.
Wspolczulem niektorym turystom, ktorzy wjechali tu w samych T-Shirtach i krotkich spodenkach :-)
Ok. 20 km na polnoc od Quito przebiega rownik i znajduje sie tu wielki pomnik, ktory chcialem koniecznie zobaczyc. Miejsce to, zwane Mitad del Mundo, znajduje sie w malej wiosce San Antonio de Pichincha. Pomnik wzniesiono na czesc ekspedycji wyslanej w 1735 roku przez paryska Akademie Nauk w celu dokonania pomiarow dlugosci poludnika majacych udowodnic teze o splaszczeniu ziemi. W 1736 roku ekspedycja pod przewodnictwem Louisa Godina i Charlesa Maria de la Condamine dokonala w tym miejscu pomiarow wyznaczajacych polozenie rownika. Wokol pomnika, do ktorego prowadzi dluga aleja z popiersiami uczestnikow ekspedycji, powstalo cale miasteczko turystyczne (sklepy z pamiatkami itp) w stylu dawnej zabudowy kolonialnej. W samym pomniku miesci sie muzeum etnograficzne.
Dzisiaj wiadomo, ze rownik przebiega ok. 200 m od tego miejsca. Poniewaz jest to prywatna parcela, powstalo tu niedawno male prywatne, ale bardzo ciekawe muzeum Museo de Sitio Intiñan. Obor roznych totemow indianskich i chat obrazujacych zycie i tradycje indianskie, mozna tu na linii rownika zobaczyc kilka eksperymentow fizycznych, ktore sa podobno mozliwe tylko na rowniku. Nie do konca mozna wszystkiemu wierzyc, co sie tu widzi - np. wplywowi sily Coriolisa, demonstrowanej w ten sposob, ze po wyciagnieciu korka z wanienki woda na samym rowniku leci pionowo w dol, podczas gdy po obu stronach rownika, w odleglosci ok. 2 metrow od tej linii kreci sie przy wylewaniu w przeciwne strony. Przypuszczam, ze za tym eksperymentem kryje sie pewien prosty trick, bo wplyw sily Coriolisa nie jest tak silny, aby to bylo widoczne juz tak blisko rownika. No ale robi to wrazenie i kto chce wierzyc, to niech wierzy ;-)
Ale inny eksperyment sie udal - udalo mi sie postawic na glowce gwozdzia jajko na czubku - i dostalem za to dyplom :-)
Najwiekszym przezyciem dla mnie bylo jednak tutaj zdjecie, ktore chcialem zrobic kwitnacej w parku opuncji. Gdy juz mialem aparat przy oku, pojawil mi sie w obiektywie koliber pijacy nektar z kwiatka. Zaczalem wiec pstrykac jak opetany... ;-)
Nieopodal rownika znajduje sie jeszcze inne warte odwiedzenia miejsce - krater dawnego wulkanu Pululahua, najwiekszy krater w calej Ameryce Poludniowej o srednicy ok. 4 km. Spojrzenie z krawedzi na dno jest rzeczywiscie bardzo ciekawe. Obecnie sciany krateru pokryte sa bogata wegetacja a na jego dnie znajduja sie pola uprawne.
Po dwoch dniach spedzonych w stolicy wyjezdzamy z Quito na polnoc, do miasteczka Otavalo. Odczuwam zaraz tez ulge, bo w Quito mialem dosyc podraznione oczy. Dopiero teraz zauwazam, ze przyczyna byly chyba spaliny i smog lezacy nad miastem.
Poniewaz pogoda dopisuje - jest slonecznie i nad nami rozposciera sie niebieskie bezchmurne niebo - zatrzymujemy sie po drodze kilkakrotnie aby obejrzec lsniace w oddali osniezone szczyty wulkanow Cotopaxi, Antisana i Cayambe oraz mijane gorskie krajobrazy.
Niedaleko Laguny San Pedro znajduje sie ladny punkt widokowy umozliwiajacy spojrzenie na lezace ponizej jezioro oraz u jego brzegu malowniczy wulkan Imbabura.
W Otavalo polozonym na wysokosci ok 2500 m odbywa sie w soboty najwiekszy w Ekwadorze targ indianski, ktory jest tez celem calych rzeszy turystow, przybywajacych tu z oddalonej ok. 110 km stolicy, podobnie zreszta jak i my.
Targ jest rzeczywiscie rozlegly, mozna spedzic na nim wiele godzin. W centrum duzego placu znajduja sie zwlaszcza stragany z tkaninami, bizuteria i niezliczonymi pamiatkami dla turystow, a takze czesc ze sprzedaza miesa, ryzu, kukurydzy itp. a takze cieplych potraw przygotowywanych na poczekaniu. Ja wlocze sie jednak chetniej po bocznych uliczkach, gdie sprzedawane sa glownie warzywa i owoce. Tutaj siedza ludzie czesto na ziemi rozkladajac wokol siebie swoje towary. Targ jest bardzo barwny, zwlaszcza dzieki kolorowym i ozdobnie haftowanym strojom indianek Otavalos, jak nazywa sie zyjacych tu w okolicy indian z plemienia Quechua (nazwa ta wywodzi sie od jezyka, jakim mowia). Jak stwierdze pozniej, stroje ich roznia sie zasadniczo od strojow bardziej na poludniu Ekwadoru zyjacych indian.
Otavalos zaliczaja sie dzieki ich targowi i produktom tekstylnym sprzedawanym nie tylko tutaj, lecz na calym swiecie, do najbardziej zamoznych plemion indianskich w calej Ameryce Lacinskiej.
Barwy swoje zawdziecza targ w Otavalo jednak nie tylko ludnosci indianskiej lecz tez wielu roznym sprzedawanym tutaj owocom, ktore nie sa mi do tej pory znane. Moge tu po raz pierwszy zobaczyc, jak wygladaja niektore owoce, ktorych soki kosztowalem juz w Quito - np. tamarillo (pomidory rosnace na drzewach), babaco, guayaba, guanabana, naranjilla. W ogole Ekwador pozostanie mi w pamieci jako kraj niezwykle smacznych sokow. Nigdzie indziej na swiecie nie pilem jeszcze tyle i tak roznych sokow owocowych, jak wlasnie tutaj w Ekwadorze.
Po pobycie na targu w Otavalo udajemy sie na obiad do wioski Cotocachi, slynacej z rzemiosla skorzanego. Po objedzie wedruje przez ta uspiona miejscowosc obfitujaca faktycznie w mnostwo sklepikow z wyrobami ze skory. Bardziej interesuja mnie jednak domy i kosciol na glownym placu ze znajdujaca sie na wiezy duza statua Chrystusa.
Nocleg mamy dzisiaj i jutro w dawnej hacjendzie i klasztorze jezuitow kolo miasta Ibarra, obecnie przeksztalconym w objekt hotelowy. Bardzo mi sie tu podoba. Niskie zabudowania przypominaja jeszcze dawne funkcje objektu - zwlaszcza stare meble i kominki w obszernych pokojach, stary wystroj i obrazy w czesci restauracyjnej i innych wspolnych pomieszczeniach, domowa kaplica, stara dzwonnica... A wokol duzy park z egzotyczna roslinnoscia i przeplywajacy srodkiem potok.
Wieczorem delektuje sie widokiem z pobliza naszego hostelu na wulkan Imbabura w swietle zachodzacego slonca...
Niewiarygodne, ale pogoda nadal nam dopisuje i prawie bezchmurne niebo umozliwia wspanialy widok na okolice - przed nami Laguna Cuicocha z dwoma malowniczo polozonymi w niej wysepkami, z boku szczyt Cotacachi a w oddali za rozlegla dolina szczyty wulkanow Imbabura i osniezonego Cayambe. Fantastyczna panorama.
Nasza ok. 5-6 godzinna wedrowka wokol laguny prowadzi przez piekne krajobrazy - ciagle jakas nowa perspektywa na lagune i wysepki lub na skalisty szczyt wulkanu. I do tego bardzo interesujaca i specyficzna roslinnosc typu paramo, do tego wiele kwitnacych krzewow i innych roslin, m.in. rozne gatunki orchidei.
Po tej wspanialej i intensywnej ale tez troche meczacej wedrowce na do tej pory nieznanych mi wysokosciach ciesze sie z powrotu do naszego uroczego hotelu.
W kolejny poranek wita nas znowu piekna pogoda. Dzisiaj udajemy sie najpierw nad Lagune San Pedro, kolo ktorej juz wczoraj przejezdzalismy, i wedrujemy wzdluz jej brzegu porosnietego tym samym gatunkiem trzciny, jak nad jeziorem Titicaca. Pozniej trasa nasza wiedzie przez "wioski, pola i laki" gdzie obserwujemy zycie codzienne mieszkancow doliny Otavalo. Kolo poludnia docieramy do malej wioski Peguche slynacej z wyrobow tkackich. Tutaj wykupujemy bilet wstepu do wodospadu Cascada de Peguche i wedrujemy w jego kierunku. Ma on u indian rytualne znaczenie i w szczegolnych dniach odbywaja sie tu rytualne ceremonie.
Po poludniu rozpoczyna sie nasza podroz na poludnie i pozniej na poludniowy wschod w kierunku dzungli amazonskiej. W miare przemierzanej drogi nadciaga coraz wiecej chmur i pogoda pogarsza sie. Gdy ponownie przekraczamy rownik kolo Cayambe, zaczyna padac deszcz. Wiec tylko na chwile zatrzymujemy sie kolo malego pomnika honorujacego to miejsce. Podobnie jak w Mitad del Mundo kolo San Antonio znajduja sie tu dwa rozne miejsca, gdzie przebiega rzekomo rownik, oddalone od siebie o kilkadziesiat metrow.
Podczas dalszej naszej podrózy na poludniowy-wschód pogoda stale sie pogarsza. Na horyzoncie widzimy czarne chmury, w zasieg których juz wkrótce sami wjezdzamy. Droga prowadzi serpentynami pod góre, i w pewnym momencie dziwie sie, czemu pobocza sa nagle takie biale. Po prostu spadl tu przed chwilka snieg. Okolo godz. 16 przejezdzamy przez przelecz na wysokosci ok. 4060 m.
Dwie godziny pózniej skrecamy z glównej drogi na pólnoc i podjezdzamy w góre do Papallacta. Tu nocujemy w hotelu Termas de Papallacta, polozonym w malej kotlinie na wysokosci ok. 3300 m. Objekt ten podoba mi sie - liczne chatki (bungalowy), a wsród nich male, otoczone zielenia baseniki z woda z goracych zródel. Tylko wyjsc z bungalowu i juz sie jest w cieplej wodzie. Sprawia to duza przyjemnosc, zwlaszcza po zachodzie slonca (ktory w Ekwadorze jest juz o godz. 18),gdy na zewnatrz jest juz zimno, a w wodzie temperatura ok. 35-40°C i nad nami unosza sie geste opary.
Nastepnego poranka jest niebieskie bezchmurne niebo, i wyraznie widac osniezony szczyt wulkanu Antisana. Ale juz po sniadaniu znika on w nadciagajacych chmurach. Nasza droga do dzungli amazonskiej prowadzi teraz serpentynami w dól, i wiedzie poprzez lasy mgliste. Okolo godz. 11 zatrzymujemy sie na przeleczy na punkcie widokowym Mirador de la Virgen. Stad mozna zobaczyc juz lezaca ponizej bezkresna przestrzen dzungli. Ale jedyne co widzimy, to mgla. No, w koncu znajdujemy sie w strefie lasow mglistych, z duza iloscia charakterystycznych drzew polylepis. Wkrótce osiagamy równine i dzungle amazonska. Zielono jest teraz wokól nas - calkiem zielono. Ale wszystko to nie jest juz pierwotna dzungla lecz lasy wtórne, niemniej równie imponujace. Nad nami ciemne i jasne sklebione chmury, przez które przedziera sie slonce i miejscami tez niebieskie niebo.
Wczesnym popoludniem docieramy do naszego Jungle Camp kolo Misahualli. Zajmuje on bardzo rozlegly teren, chatki rozrzucone sa wsród zieleni duzego parku-ogrodu. Zyje tu kilka papug i malp, a stale przylatuja tez rózne inne kolorowe ptaszki. Po obiedzie i krótkim odpoczynku udajemy sie na pierwsza wedrowke do dzungli. Dostajemy na droge gumowce i towarzyszy nam mlody przewodnik-indianin, który udziela po drodze wiele informacji o otaczajacej nas florze i faunie. Ogladamy rózne gatunki kwitnacych helikonii. Po drodze mozemy skosztowac tez prosto spod liscia malutkie cytrynowe mrówki :-) Pogoda sie znacznie poprawila, jest slonecznie - ale tu w gestej dzungli jest niesamowicie goraco, wilgotno i parno. Pot leje sie ze mnie strumieniami, wszystko sie kleji. Pózniej przedzieramy sie przez taki maly wawozik miedzy ciemnymi i wilgotnymi skalami. Miejscami jest tak wasko, ze trzeba zdjac plecak i isc bokiem. Dobrze, ze nie widac, co tam wszystko chodzi i pelza w ciemnosci :-) Po powrocie do lodge slychac w oddali burze, ale u nas pozostaje bez deszczu.
Ok. godz. 1 w nocy budzi mnie potezny huk pioruna i halas lejacego sie strumieniami deszczu - prawdziwe oberwanie chmury. W domku nie ma szyb, tylko siatka w oknach, wiec wszystko slychac, jakby bylo sie na zewnatrz. Pioruny uderzaja raz po raz, za chwile gasnie wszedzie swiatlo. Po pewnym czasie burza sie oddala, ale deszcz leje dalej jak z cebra. Rano, gdy sie znowu budze, jest bez zmian. No ladnie, mamy przeciez dzis w planie splyw na Rio Napo i wedrówke po dzungli. Przy sniadaniu na wolnym powietrzu pod zadaszeniem ciagle spogladam, czy opady sa mniej intensywnie. I rzeczywiscie podczas naszego sniadania deszcz stopniowo ustaje. Gdy odjezdzamy do Misahualli, jest juz tylko mrzawka, a gdy tu przesiadamy sie na lodzie, jest juz sucho. Dzien pozostaje jednak pochmurny. Moze to i dobrze, bo dzieki temu nie ma takiego upalu w powietrzu.
Po okolo godzinnym splywie doplywamy do dosyc stromego brzegu i rozpoczynamy nasza wedrowke po dzungli. Tutaj znajduje sie jeszcze pierwotny las amazonski. Idziemy waskimi sciezkami przez gaszcz, przewodnik z plemienia Quechua toruje miejscami droge. Dobrze ze mamy nasze gumowce i ze dostalismy na poczatku wedrowki drewnianne kijki do podpierania sie, bo po nocnej ulewie jest duzo blota i miejscami bardzo slisko, zwlaszcza na stromych odcinkach trasy. Bez takiego wyposazenia nie przeszlibysmy tutaj. Na wszelki wypadek chowam moj aparat do torby, bo o upadek do blota latwo, a aparatu byloby szkoda. Podobnie jak wczoraj, przewodnik objasnia rózne napotkane po drodze rosliny. Zwierzeta jest trudniej spotkac, chowaja sie glebiej w dzungli, lub ich nie widzimy. Wkladamy jednak glowy do duzej dziupli w drzewie, bo nasz guide wie, ze sa tam zawsze nietoperze. Po okolo dwoch godzinach docieramy znowu do brzegu Rio Napo.
Nastepnie plyniemy kilka kilometrów w dól jednej z odnóg Rio Napo - Rio Arajuno, do znajdujacej sie w dzungli na brzegu rzeki stacji opieki i pielegnacji zagrozonych zwierzat - AmaZOOnico. Nie jest to - jak moze sugerowac nazwa - klasyczne ZOO, lecz od kilkunastu lat prowadzony prywatnie objekt w ramach miedzynarodowego projektu ochrony lasow deszczowych - Selva Viva (nalezy do tego rowniez prywatna szkola dla indian, chroniony obszar pierwotnej dzungli itp). W osrodku tym przebywaja przede wszystkim rózne zwierzeta i ptaki, które zostaly skonfiskowane przez policje z nielegalnego posiadania lub oddane tu przez osoby prywatne. Niektore z tych zwierzat sa przygotowywane w stacji na wysiedlenie ich na wolnosc, u innych nie da sie juz tego zrobic, bo stracily swoje instynkty (widzimy np. mala malpke, ktora przyzwyczajona byla do picia kawy i sluchania muzyki do snu - dzien po naszym pobycie ma byc podjeta pierwsza proba wypuszczenia jej na wolnosc, ale rangersi musza ja ciagle obserwowac, bo tutaj czai sie wiele niebezpieczenstw, których ona nie zna). Czesc z nich znajduje sie wiec w klatkach (nie nalezy do nich zbyt blisko podchodzic, aby odzwyczajac te zwierzeta od kontaktow z ludzmi) lub odgrodzonych czesciach dzungli. Inne poruszaja sie juz na wolnosci, ale wracaja chetnie do stacji, bo tu dostaja tez pokarm.
Po stacji oprowadza nas mlody i bardzo zaangazowany szwajcarski zoolog, który ze swoja zona kieruje tym AmaZOOnico. Na poczatku ostrzega nas, aby uwazac, gdzie chodzimy, bo po dlugim okresie suszy i dzisiejszych nocnych obfitych opadach moze byc duzo zmij itp. Ja mysle sobie w tym momencie, ze niedawno wedrowalismy przeciez po gestej dzungli, a nie jak tu - po wyznaczonych sciezkach, i nikt nas tam nie ostrzegal :-) Ale kto wie, ile wezy i zmij mijalismy, nic nie dostrzegajac w gaszczu zieleni. Ostrzega tez przed wedrujacymi tu wszedzie duzymi mrówkami, ktorych ukaszenie wywoluje natychmiast niesamowity ból. Oprocz licznych papug, tukanow i malp widzimy m.in. kapibary, kajmany, pekari. Na chwile wylania sie z gaszczu (oczywiscie za ogrodzeniem :-) tez ocelot. Po drodze sluchamy wielu historyjek i informacji o losach znajdujacych sie tu okazów.
Nastepnie wsiadamy do naszych lodzi i udajemy sie w droge powrotna do Misahualli i do naszej lodge. Po drodze robimy jeszcze piknik na brzegu Rio Arajuno. Jak smakuje nam tu podana w menazkach potrawa z ryzu, fasoli i miesa.
Sama miejscowosc Misahualli nie posiada niczego szczególnego, taka mala wioska, która zawdziecza swój byt chyba tylko przystani i korzystajacym z niej turystom. Po glownym placu biega tu duzo malp i trzeba uwazac, bo sa one barzo smiale i chetnie porywaja ludziom rózne rzeczy. Po powrocie do lodge udaje sie jeszcze przed zapadnieciem zmroku do rozleglego ogrodu/parku na dalsze "polowania" z aparatem w rece.
Po niecalych dwoch dniach spedzonych na skraju dzungli amazonskiej opuszczamy dzis region Oriente i udajemy sie znowu na zachod w kierunku Andow. Rano jest dosyc pochmurno, ale dzieki temu panuje przyjemna temperatura. Po okolo 2 godzinach wjezdzamy ponownie w niskie gory, ale nadal jest tu bardzo zielony krajobraz, podobnie jak w Oriente. Po drodze mijamy kilka plantacji trzciny cukrowej. Okolo poludnia zatrzymujemy sie na przerwe obiadowa w prowincjonalnym miasteczku Puya. Nie ma tu wlasciwie nic ciekawego - mala hala targowa, szereg kioskow wzdluz glownej ulicy, ktore sprzedaja soki z trzciny cukrowej i inne kolorowo zabarwione napoje. Oprocz tego duzy sklep z kiczowatymi pamiatkami, w ktorym akurat dzieci z jakiejs szkolnej wycieczki kupuja na wyscigi.
W dalszej drodze na poludniowy-zachod przejezdzamy przez miasteczko Shell, zalozone w 1937 roku przez firme o tej samej nazwie, ktora miala tu baze podczas poszukiwan zloz ropy naftowej w puszczy amazonskiej. Posiada ono nawet male lotnisko.
Troche pozniej zatrzymujemy sie w ladnym punkcie widokowym nad przelomem rzeki Rio Pastaza, która jest jednym z doplywów Amazonki. Niestety nadal jest pochmurno. Od tego miejsca zaczyna sie jazda serpentynami pod gore. Po jakims czasie osiagamy glowna atrakcje dzisiejszego dnia: wysoki wodospad Pailon del Diablo. Sciezka do wodospadu prowadzi malowniczo wsrod bujnej wegetacji lasu mglistego. Po drodze widzimy rozne kwitnace rosliny (m.in. orchidee) oraz kolibry. Po jakims czasie docieramy do trzech tarasow widokowych polozonych na roznych wysokosciach, z ktorych mozna obserwowac spadajace z hukiem masy wodne. W drodze powrotnej skrecamy jeszcze do wiszacego mostu, z ktorego jest roztacza sie inna perspektywa na wodospad. Pomimo tablicy informujacej, ze na moscie moze znajdowac sie rownoczesnie maksymalnie 5 osob, przechodza nim cale grupki turystow. No ale jakos szczesliwie tez przechodze mostem w obie strony, kolyszac sie w rytm krokow innych ludzi :-)
W miedzyczasie zrobila sie ladna pogoda, nad nami jest znowu niebieskie niebo, i przyjemnie sie tu siedzi i patrzy. Ale pora w dalsza droge. Znad wodospadu jest juz niedaleko do Banos, celu naszej dzisiejszej podrozy. Okolo godz. 15.30 docieramy do miasteczka, wysiadamy kolo termalnych kapielisk i odbywamy pierwszy spacer po miescie. Banos de Agua Santa, jak brzmi pelna nazwa, to typowo turystyczne miasteczko - wazne centrum turystyczne tego regionu, polozone na wysokosci ok. 1800 m w malej kotlinie, otoczonej zielonymi zboczami. W bliskim sasiedztwie znajduje sie ostatnio bardzo aktywny wulkan Tungurahua, ktorego ostatni - bardzo silny - wybuch byl w sierpniu 2009 r. Doszlo wtedy do powaznych zniszczen. Teraz jednak, podczas naszego pobytu w listopadzie, jego aktywnosc oslabla, i nie widac nawet noca wyplywajacej z krateru lawy. (Po powrocie do domu dowiaduje sie, ze na poczatku stycznia 2010 doszlo do kolejnej silnej erupcji.) Gorace zrodla wyplywajace ze zboczy wulkanu zasilaja wlasnie te slawne baseny termalne.
Glowna atrakcja architektoniczna miasta jest bazylika z ciemnego kamienia wulkanicznego. Banos jest jednym z najwiekszych osrodków pielgrzymkowych w Ekwadorze. Czczona jest tu dziewica Maria z Banos - Nuestra Senora de Agua Santa - ktorej przypisywanych jest wiele cudów. Uratowala ona ludzi np. podczas wielkiego pozaru w Guayaquil, czy podroznikow przechodzacych zawalajacym sie akurat mostem nad Rio Pastaza. Na scianach katedry znajduje wiele obrazow przedstawiajacych te wlasnie wydarzenia i cudy.
Spacerujac po centrum widze wreszcie swinki morskie smazace sie na grilu, z ktorych slynie Ekwador (i Peru tez). Bede musial je w Banos w koncu sprobowac :-) W innym miejscu jest szereg sklepikow ze slodyczami, ktorych wlasciciele stojac na chodniku naciagaja specjalna mase cukrowa zabarwiona roznymi kolorami - nieraz na odleglosc kilku metrow - i odpowiednio ja zawijaja. Gdy ten "sznur" jest juz odpowiednio cienki, jest on ciety w kilkucentymetrowe kawalki, owijany w folie i sprzedawany jak pewnego rodzaju lizak. W innym miejscu stoi caly szereg kioskow a przed nimi maszyn do wyciskania soku z trzciny sukrowej.
Nasz maly hotelik, a wlasciwie willa, jest polozony dosyc centralnie (zreszta cale miasteczko jest male), tylko kilka minut od glownej ulicy handlowej. Jest ona nastawiona calkiem na turystow - prawie same tylko sklepiki z pamiatkami, t-shortami, itp.
Przed oknem mojego pokoju hotelowego znajduje sie drzewo pieknie kwitnace na czerwono. Pojawiaja sie tu oprocz niebieskich ptaszkow tez zielone kolibry. Bardzo dobre miejsce do fotografowania. Niestety wiekszosc czasu spedzam poza hotelem. A jak wracam do hotelu zapada juz zmierzch i warunki do fotografowania sa juz bardzo trudne.
Po kolacji przewodnik nasz namawia kilka osob na odwiedziny glownej ulicy rozrywkowej w Banos. Jest tu duzo malych knajpek, dyskotek itp. Decydujemy sie na jedna z nich, taki disco-bar, kilka stolikow tylko. Zamawiamy koktaile, potem tanczymy troche - w miedzyczasie robi sie bardzo ciasno - muzyka dyskotekowa i tanczacy ludzie zwabiaja innych przechodniow szukajacych rozrywki. Bawia sie tu oprocz nas sami ekwadorczycy i jest fajnie.
Caly nastepny dzien spedzamy rowniez w Banos. Rano jest bardzo mglisto i pochmurno. Od czasu do czasu pada tez troche. Planowalismy wprawdzie zrobic sobie rano wedrowke w otaczajace miasto gory, ale przy takiej pogodzie nie ma to najmniejszego sensu, szybko zniknelibysmy w nisko wiszacych chmurach. Czas wykorzystuje wiec na pisanie widokowek do krewnych i znajomych. Pozniej chodzimy troche po centrum miasta, po uliczkach i butikach. Pogoda troche poprawia sie, zbocza wokol miasta wylaniaja sie pomalu z chmur. Po malym obiedzie zjedzonym u "Mama Inez" decydujemy sie na wedrowke do punktu widokowego Buenavista polozonego przy duzym krzyzu górujacym nad miastem.
Sciezka prowadzi zboczem i umozliwia stale coraz to inny widok na lezace ponizej miasto. Po ponad godzinie docieramy do krzyza na wysokosci ok. 2100 m. Stad widac pieknie nie tylko miasto, ktore rozposciera sie pod nami jak na talerzu, ale i pokryty ciemna lawa szczyt wulkanu Tungurahua. Sciezka prowadzi dalej do innego punktu widokowego, z ktorego widac jeszcze lepiej wulkan. Idziemy wiec troche w tym kierunku, ale do celu jest jeszcze ponad godzina drogi. Nie zdazylibysmy tam wiec dojsc i wrocic przed zmrokiem. Dlatego postanawiamy pomalu wracac do Banos, robiac po drodze dalsze zdjecia.
Wieczorem zamawiam w restauracji na kolacje pieczona swinke morska. Trzeba w koncu kiedys sprobowac. Sa one dosyc duze (nie takie, jakie znamy u nas) i dosyc drogie, wiec zamawia sie po polowce. Ale specjalnie mnie nie zachwycaja - miesa jest na nich bardzo malo - tylko spieczona skora i kosci - i nielatwo jest wydobyc spomiedzy tego jakis jadalny kawalek. Smakiem przypomina ona cos pomiedzy kurczakiem i krolikiem. Mysle wiec, ze to byla juz ostatnia taka swinka morska w moim zyciu :-)
Gdy nastepnym porankiem opuszczamy Banos, pogoda jest podobna, jak wczoraj i wulkan Tungurahua chowa sie calkowicie w chmurach. Dzisiaj udajemy sie w kierunku zachodnim do podnoza wulkanu Chimborazo, ktory posiadajac 6310 m jest najwyzszym szczytem Ekwadoru i jako jeden z symboli narodowych zdobi rowniez godlo kraju.
Droga wiedzie serpentynami wzdluz kolejnych dolin. Tereny sa dosyc gesto zasiedlone i rolniczo zagospodarowane; czesto widzimy ludnosc indianska w ich tradycyjnych ponczach i kapeluszach. Mijamy tez duze miasto Ambato, bedace stolica prowincji. Po okolo dwoch godzinach jazdy osiagamy wysokosc ok. 3500 m; wszedzie widac ludzi i pola uprawne. Pogoda zmienia sie stale, od doliny do doliny - albo mamy chmury i mgle nad nami, albo jedziemy przez nie albo zostaja one ponizej, a u gory przeswituje niebiesklie niebo. Okolo godz. 10.30 ukazuje nam sie po raz pierwszy szczyt Chimborazo, osniezony i owiany chmurami, ktore z duza predkoscia plyna wokol niego lub zostaja dluzej wisiec na wierzcholku. Robimy krotki postoj na zdjecia. Ale trzeba miec szczescie, aby wierzcholek wylonil sie na ulamek sekundy spoza chmur. Tutaj, na wysokosci okolo 4100 m nie ma juz zadnych drzew, tylko trawy i skromna inna wegetacja andyjska. Jest za to bardzo wietrznie i chlodno.
Na tych wysokosciach zyja lamy. Po chwili widzimy wieksze stadko i zatrzymujemy sie. Probuje zrobic im zdjecia z Choimborazo w tle i chce je w tym celu odpowiedzio okrazyc, aby miec odpowiednia perspektywe. Pozornie poruszaja sie one bardzo powoli, ale sa ploche i pomimo mojego szybkiego kroku oddalaja sie coraz bardziej.
Pozniej napotykamy wikunie, ktore sa drobniejsze i bardziej smukle niz lamy. Ale mam wrazenie, ze sa one jeszcze bardziej ploche.
Przed poludniem osiagamy schronisko Carell polozone na wysokosci 4800 m na zboczu wulkanu Chimborazo. W ten sposob pokonalismy w ciagu niecalych czterech godzin 3000 m roznice wysokosci, wyjezdzajac rano z polozonego na wysokosci 1800 m Banos. Poniewaz wczesniej bylismy w Amazonii, jeszcze duzo nizej, to utracilismy nasza czesciowa aklimatyzacje wysokosciowa, jaka wyrobilismy sobie w pierwszych dniach pobytu w Ekwadorze przebywajac na wysokosciach okolo 3000 m. A celem naszej dzisiejszej wycieczki jest wlasciwie schronisko Whymper polozone na wysokosci 5000 m, na poludniowo-zachodnim zboczu Chimborazo, troche ponizej lodowca.
Te ostatnie 200 m wysokosci mozemy teraz pokonac pieszo.
Przed wyjazdem z domu konsultowalem sie jak zwykle przed podrozami z moim lekarzem - specjalista m.in. od "medycyny podroznej". Ostrzegal mnie on przed ta wysokoscia, przed niebezpieczenstwami szybko pojawiajacej sie choroby wysokosciowej i zdecydowanie odradzal od tej wedrowki. Troche strachu wiec mi narobil, ale teraz stoje tu, czuje sie w miare dobrze, widze ile osob idzie w gore i decyduje, ze pojde tez tak daleko, jak sie bede czul na silach.
Na poczatku korzystam jeszcze w schronisku z toalety - i tu pierwsze male przezycie. W pewnym momencie mam wrazenie, ze swiat wokol mnie zaczyna sie krecic i musze podeprzec sie o sciany. Chwiejnym krokiem wychodze na zewnatrz i tu wracam do rownowagi :-)
Tutaj, na tej wysokosci jest dosyc zimno, na szczescie nie ma zbytnio wiatru. Przed wyjsciem wypijam jeszcze w schronisku na rozgrzewke goraca herbate z koki. Podobno pomaga ona tez przeciwko chorobie wysokosciowej. Droga nie jest dosyc stroma, po chwili widac juz w oddali maly punkcik - to schronisko Whymper, do ktorego chcemy dotrzec. Na poczatku szlaku mijamy kilkanascie tablic pamiatkowych i malych pomnikow lub tez tylko duzych kamieni z wypisanymi nazwiskami i datami, niektore bardzo swieze. Dopiero po chwili uswiadamiam sobie, ze to nazwiska ofiar tej gory - wspinaczy, ktorzy chcieli zdobyc szczyt....
Juzt po kilku krokach zauwazam, co to znaczy poruszac sie na tej wysokosci - tak wysoko jeszcze nigdy w zyciu nie bylem, i nie mam tez odpowiedniej aklimatyzacji wysokosciowej. Niby nie odczuwam braku powietrza, ale kazdy ruch jest jednak pewnym wysilkiem. Aby to zminimalizowac, ide moim wlasnym rytmem, a wlasciwie "pelzam" kroczek za kroczkiem, jak w zwolnionym filmie. Moje kroki sa nie dluzsze niz na odleglosc stopy i staram sie regularnie po dwoch takich krokach dokonac swiadomie glebokiego wdechu. Po pewnym czasie wchodze w taki rownomierny rytm, ze ide jak w transie. W ten sposob dobrze sie idzie. Ale widze, ze kazda utrata koncentracji - obrot do tylu, wyjecie aparatu, aby zrobic zdjecie itp kosztuja jednak wiele sil. Po okolo godzinie i 10 minutach dochodze wreszcie do schroniska, przy ktorym lezy juz snieg. Ostatni odcinek byl jeszcze dosyc stromy, wiec zasluzylem teraz na krotki odpoczynek :-) Ale zamiast siedziec w schronisku wole stac na zewnatrz i mimo mroznej temperatury patrzec na ta imponujaca gore-wulkan. Niestety jest znowu duzo chmur i samego szczytu nie widac. Ale widac na wyciagniecie reki osniezone zbocza. Gdzies w oddali slychac spadajaca lawine i przez objektyw aparatu widze toczace sie ze zbocza w dol kamienie.
Schronisko Whymper jest punktem wyjsciowym ekspedycji na szczyt wulkanu, ktore wychodza stad w nocy, ok. godz. 3, aby dojsc do szczytu jeszcze przed najbardziej slonecznymi godzinami poludniowymi i uniknac w ten sposob niebezpiecznych lawin sniegowych. Szczyt Chimborazo jest ze wzgledu na splaszczenie ziemi i polozenie w poblizu rownika najbardziej odleglym od srodka ziemi punktem na swiecie. Biorac jako punkt odniesienia srodek ziemi wysokosc Chimborazo (6384,6 km) przekracza o ponad 2000 m wysokosc Mont Everestu (6382,4 km). Tym samym stojac tutaj na wysokosci 5000 m znajduje sie o okolo 900 m dalej od srodka ziemi niz na szczycie Everestu :-)
Powrot wydaje sie juz bardzo latwy, bo schodzi sie przeciez w dol. Ale pomimo to trzeba uwazac i hamowac sie, aby nie isc za szybko, i nie dopuscic do nadmiernego niedotlenienia organizmu, bo i takie szybkie zejscie moze sie zle skonczyc. Pomimo to droga w dol trwa juz wiele krocej. Ale pojawiaja sie i umnie lekkie bole glowy.
Szczesliwy z osiagniecia tej wysokosci wsiadam jednak tez z ulga do naszego autobusiku. Z kazdym metrem wysokosci, jaki pokonujemy w dol poprawia sie tez samopoczucie. Piekne widoki na bezkresne przestrzenie pokryte tylko piachem i kamieniami wulkanicznymi oraz trawami, oraz na gorujacy nad nimi osniezony szczyt Chimborazo wprowadzaja mnie w zachwyt. Zwlaszcza, ze teraz od strony poludniowej jest lepsza pogoda i szczyt pokazuje sie tez na dluzej spoza chmur. Robimy wiec znowu maly postoj aby podziwiac ten widok.
Teraz jedziemy do Riobamba, stolicy prowincji Chimborazo, polozonej ok. 30 km na poludniowy wschod od szczytu. Miasto to jest otoczone jeszcze szczytami kilku innych wulkanow. Po drodze zatrzymujemy sie jeszcze w malej wiosce przy drodze, bo widzimy, ze odbywa sie tu akurat jakas impreza. W wybudowanej z drewna na ta okazje prowizorycznej arenie jest duzo ludzi, gra muzyka i czesc z nich tanczy, niektorzy przebrani w kolorowe kostiumy. Niektorzy mezczyzni sa juz tez mocno podpici.
Jest to cos w rodzaju naszego odpustu, ku czci jakiejs lokalnej dziewicy (podobno kazda wioska ma jakas taka patronke). Jutro maja sie tu odbywac walki bykow.
Riobambe, gdzie spedzimy jedna noc, osiagamy przed zmrokiem. Przejezdzajac przez miasto widzimy na wschodzie osniezony wulkan El Altar. W miedzyczasie zbiera sie znowu wiecej chmur na niebie.
Rano jedziemy do centrum Riobamby poloznej na wysoklosci ok. 2750 m, gdzie odbywamy maly spacer po miescie. Dzisaj jest niedziela, jest pochmurno, i miasto jest opustoszale i uspione. Zwiedzanie rozpoczynamy od glownego placu w miescie, Parque Maldonado, na ktorym stoi pomnik tego slawnego ekwadorskiego geografa. Przy placu tym znajduje sie rowniez katedra z ciekawa fasada w stylu Españada ("metyski barok"). Dalej idziemy przez puste uliczki z pieknymi kamienicami w kierunku Sucre Park, przy ktorym znajduje sie okazaly budynek Colegio Nacional Pedro Vincente Maldonado mieszczacy w swoich wnetrzach muzeum przyrodnicze.
Tutaj nareszcie widac troche wiecej ludzi. Siedza oni lub stoja przy okolicznych budynkach, tworzac niemal niekonczaca sie kolejke. Potem dowiaduje sie, ze czekaja oni na wyplate zasilkow w pobliskim banku. Stara architektura w centrum stwarza tu atmosfere XVIII-wiecznego miasteczka. Idziemy dalej przez miasto zatrzymujac sie krotko na dziedzincu i we wnetrzach budynku, w ktorym mieszkal kiedys Simon Bolivar. Obecnie znajduje sie tutaj restauracja. Na scianach pomieszczen wisi mnostwo starych interesujacych zdjec i rozne stare przedmioty. Dalej wedrujemy kolo dworca i glowna, szeroka promenada miasta z roznymi reprezentacyjnymi budynkami, dochodzac do duzej nowoczesnej areny, w ktorej odbywaja sie walki bykow.
Okolo godz. 10.30 konczymy spacer po miescie i udajemy sie jeszcze do supermarketu aby uzupelnic nasze zapasy wody i zywnosci. Nastepnie opuszczamy Riobambe i kierujemy sie do miejscowosci San Pedro de Alausi, ktora osiagniemy za okolo 2 godziny. Po okolo 10 kilometrach jazdy wjezdzamy znowu na Panamericane. Kilka kilometrow dalej zatrzymujemy sie przy malym niepozornym kosciolku bezposrednio przy drodze. Jest to kosciol Balbanera, wybudowany w 1524 roku przez hiszpanskich konkwistadorow i uchodzi za najstarszy kosciol w Ekwadorze.
Droga do Alausi prowadzi przez raczej lagodne wzgorza - na poludnie od Chimborazo nie znajduja sie juz zadne wysokie szczyty andyjskie w Ekwadorze. Teren ten to tzw. pustynia Palmira. A wiec i krajobrazy sa prawie polpustynne - wiele traw, od czasu do czasu jakies kaktusy, czasem tez male lasy piniowe. Pogoda jest raczej pochmurna, od czasu do czasu pojawia sie tez slonce, miejscami wisi mgla - nieraz bardzo nisko w dolinach ponizej poziomu drogi.
Gdy dojezdzamy do malego miasteczka San Pedro de Alausi, widac juz z daleka stojacy na wzgorzu na skraju miasta kilkunastometrowy posag sw. Piotra. Takie figury swietych dominujace nad miastami sa typowe dla calej Ameryki Poludniowej.
Po co jedzie sie wlasciwie do Alausi? Znajduje sie tu dworzec kolejowy, z ktorego mozna odbyc spektakularna wycieczke kolejowa do Nariz del Diablo ("Diabelski nos") przez waski i stromy wawoz. Ale o tym pozniej. Teraz powiem tylko tyle, ze niedawno panstwo przejelo od prywatnej firmy obsluge tej turystycznej linii, i od tego czasu bardzo trudno jest wczesniej zarezerwowac i dostac bilety na przejazd, organizacja podobno nie funkcjonuje sprawnie, zwlaszcza ze zamiast pociagu z kilkoma wagonami jezdzi teraz tylko taki autobusik szynowy. My dostalismy rezerwacje przejazdu dopiero na godzine 15:30, ale udajemy sie zaraz po przyjezdzie do dworca, aby odebrac nasze zarezerwowane bilety. Jest to taka gratka, ze lepiej jest miec je juz wczesniej w rece ;-)
Jest dopiero poludnie, wiec co robic w tym malym miasteczku przez nastepne 3 godziny? Dowiadujemy sie na szczescie, ze dzisiaj odbywa sie w Alausi cotygodniowy targ. Po krotkim pikniku w poblizu dworca idziemy wiec w kierunku placu targowego. I im bardziej zblizamy sie do tego placu, tym wiecej widzimy indianskich kobiet, mezczyzn i dzieci w tradycyjnych strojach. Targ zajmuje duzy teren bezposrednio ponizej posagu sw. Piotra i rozciaga sie tez na sasiednie uliczki. Jest tu calkiem inaczej, niz na targu w Otavalo, ktory byl w duzej czesci nastawiony na turystow i oferowal mnostwo pamiatek. Tutaj nie ma zadnych pamiatek, lecz sprzedawane sa warzywa, owoce, zywnosc, artykuly gospodarstwa domowego, ale i np. handluje sie lamami, swiniami itp. Po prostu wszystko, w co musza zaopatrzyc sie indianskie rodziny przyjezdzajace tu raz w tygodniu na zakupy z okolicznych andyjskich wiosek.
Jestem oczarowany autentyczna atmosfera tego targu, a zwlaszcza niesamowicie kolorowymi strojami ludnosci indianskiej. Odziez ich jest na ogol jednokolorowa, ale poszczegolne czesci sa bardzo kontrastowo zestawione - niesamowity dla oczu raj kolorow. Te stroje sa tez calkowicie inne, duzo grubsze i cieplejsze, niz te noszone przez otavalskich indian. Widac, ze tu w Andach bardzo czesto panuja niskie temperatury. Trudno jest mi opisac ta dla nas tak egzotyczna atmosfere targowa, wiec zapraszam do ogladniecia zdjec, ktore - mam nadzieje - choc troszke przekazuja ten nastroj.
Wedrujemy po targu i po okolicznych uliczkach tam i spowrotem, robie mnostwo zdjec i w ten sposob niezauwazalnie mijaja prawie trzy godziny oczekiwania na nasz przejazd koleja. Przed godz. 15.30 wstepujemy jeszcze w kawiarence kolo dworca na kolejny smaczny sok owocowy po czym udajemy sie na maly peron.
Punktualnie podjezdza maly wagonik (taki autobusik szynowy), ktorym teraz bedziemy podrozowali. Miejsc jest tak malo, ze miejscowi przewodnicy grupek turystycznych musza zostac na miejscu, jechac moga tylko turysci.
Przejazd do Nariz del Diablo jest od lat wielka atrakcja turystyczna. Dawniej na ogol jechalo sie pociagiem z Riobamby, lecz najbardziej spektakularna czesc trasy zaczyna sie za Alausi. Szczegolna atrakcja byla mozliwosc jazdy na dachu pociagu. Jednak kilka lat temu zwisajace nad linia kolejowa kable telekomunikacyjne obciely glowy dwom japonskim turystom, jadacym na dachu. Od tego czasu jazda na dachu zostala zabroniona. A calkiem niedawno, jak juz wspominalem, przejela firma panstwowa ta linie kolejowa, i odtad pociagi nie jezdza juz w ogole.
Tloczymy sie wiec w malym wagoniku i jestesmy ciekawi na widoki z okna. Nistety pogoda jest niezbyt dobra - jest bardzo pochmurno i coraz bardziej sciemnia sie, zwlaszcza, ze pomalu zbliza sie juz zmrok (zachod slonca jest tu okolo godz. 18).
Sam Nariz del Diablo to okolo 100 m wysoka charakterystyczna skala nad przelecza Rio Chanchán na trasie lini kolejowej prowadzacej przez Andy z Riobamby do Sibambe, ktora byla budowana w latach 1899-1908. Szczegolnie wlasnie ten niezwykle trudny odcinek wokol Diabelskiego Nosa uchodzil za dzielo mistrzowskie sztuki inzynieryjnej i zaliczany jest do najbardziej spektakularnych na swiecie.
Aby przedostac sie wzdluz tej prawie pionowej skaly polozono tory w formie zygzaka prawie ponad soba. Jadacy pociag musi wiec w pewnym momencie wycofywac w dol po rownolegle lezacych ponizej torach aby po kilkuset metrach jechac znowu do przodu na kolejnym nizszym poziomie. W ten sposob na odleglosci 2 km zostaje pokonana roznica wysokosci ok. 500 m. Przydomek "diabelska" zawdziecza ta skala faktowi, ze przy budowie trasy w tak ciezkich warunkach zmarlo bardzo duzo osob.
Jadac na tym odcinku w wagoniku wygladam z okna i widze pionowo pod nami dalszy ciag torow i jeszcze glebiej maly dworzec kolejowy. Po drodze robimy przystanek w wawozie i wtedy widac dobrze jak przebiegaja tory po wykutej waskiej rampie na krawedzi skaly. Kolejny postoj robimy calkiem na dole pod Diabelskim nosem, a pozniej wracamy ta sama trasa do Alausi. Jeszcze jeden postoj jest na dworcu u podnoza skaly. W sumie przejazd ten jest ciekawy ala naturalnie jazda na dachu bylaby bardziej spektakularna i mozliwe bylyby duzo ciekawsze widoki na otaczajacy krajobraz.
Do Alausi wracamy okolo godz. 17.15 i przesiadamy sie do naszego autobusiku. Teraz czeka nas jeszcze dluga jazda na poludnie do Ingapirca. Droga prowadzi caly czas zawilymi serpentynami przez Andy. Ponizej nas znajduja sie czesto strome i glebokie przepascie. Pogoda jest nadal kiepska i do tego dochodzi jeszcze miejscami bardzo silna mgla, ktora nieraz jak mleko wypelnia calkowicie lezace pod nami doliny, a czesciowo spowija tez nasza droge w gesta biel. Miejscami widocznosc nie przekracza nawet 5 metrow. Dobrze, ze nie widzimy we mgle, jak glebokie sa te przepascie za krawedzia drogi. Po godz. 18.30 dochodzi do tego jeszcze ciemnosc oraz wyjatkowo kiepska nawierzchnia drogi. Taka zla droga nie jechalismy jeszcze w Ekwadorze. Podziwiam zdolnosci naszego kierowcy i modle sie tez po cichu, aby przy kolejnej serpentynie nie pomylil sie i dobrze wyczul, w ktora strone jest zakret. Bo widziec ich sie prawie nie da :-)
Kolo godz. 20 mgla znika calkiem niespodziewanie - nagle jest nad nami absolutnie bezchmurnie, widac wyraznie gwiazdziste niebo, a w tyle za nami odznacza sie ostra granica gestej mgly.
Krotki czas pozniej dojezdzamy do naszego hotelu - pieknej starej hacjendy polozonej wsrod lagodnych wzgorz. Na dworze jest dosyc chlodno i z przyjemnoscia zjadamy ciepla kolacje przy trzaskajacym wesolo ogniu kominkowym w starych zabudowaniach hacjendy.
Hacjenda, w ktorej nocujemy, polozona jest na wzgorzu powyzej terenu wykopalisk archeologicznych w Ingapirca. Idac na sniadanie widze wiec niedaleko w dole ruiny piekne oswietlone swiatlem poranego slonca. Pogoda jednak bardzo szybko sie zmienia. Gdy po sniadaniu docieramy do wejscia na teren ruin nie widac juz prawie niebieskiego nieba - w miedzyczasie nadciagnely chmury i mgla i zaslonily calkowicie slonce. Szkoda.
Przy ruinach Ingapirca (= "kamienny mur Inkow") spedzamy niecale 1,5 godziny. Teren ten nie jest zbyt rozlegly, ale sa to najbardziej znaczace w Ekwadorze slady cywilizacji Canari, rozbudowane pozniej przez Inkow. Dokladne przeznaczenie budowli nie jest jeszcze calkowicie rozszyfrowane. Przypuszcza sie, ze byla to nie tylko twierdza lecz i miejsce kultu. Najlepiej zachowana a raczej odrestaurowana budowla to owalna swiatynia slonca.
Po zwiedzeniu Ingapirca udajemy sie w dalsza droge na poludnie w kierunku slynnego miasta Cuenca. Trasa prowadzi przez interesujace krajobrazowo gorzyste tereny, ktore w duzej czesci sa rolniczo zagospodarowane. Pozniej przejezdzamy przez malowniczo na zboczach polozone miasto Biblian (nazwane tak od slowa biblia) a chwile po tym przez stolice prowincji - Azogues. W miedzyczasie chmury staja sie rzadsze i od czasu do czasu przeswituje slonce.
Okolo poludnia docieramy do Cuenca. Tutaj zatrzymujemy sie najpierw na przedmiesciach i zwiedzamy znana fabryke kapeluszy panamskich Homero Ortega. Kapelusze te - wbrew nazwie - wywodza sie wlasnie z Ekwadoru, szczegolnie z prowincji Azuay, ktorej prowincja jest Cuenca. Tutaj wlasnie znajdowaly sie i znajduja najslynniejsze manufaktury. Poczatki tych kapeluszy wywodza sie z 1630 roku. Nazwe swoja zawdzieczaja podobno faktowi, ze podczas budowy kanalu panamskiego robotnicy uzywali tych kapeluszy do ochrony przed sloncem i w ten sposob dotarly one tez do Europy i rozpowszechnily sie na swiecie. Wielu prominentow nosilo te wlasnie kapelusze. Kapelusze panamskie plecione sa z pewnego gatunku rosliny palmopodobnej (toquilla) przez kobiety na wsi, a w fabryce, ktora zwiedzamy ,poddawane sa nastepnie dalszej obrobce i uszlachetnieniu. Ceny ich siegaja w zaleznosci od stopnia delikatnosci i precyzji wykonania od kilkunastu do wielu tysiecy dolarow.
Po ogladnieciu manufaktury, muzeum i wystawy najrozniejszych kapeluszy panamskich udajemy sie do naszego hotelu polozonego w starym miescie. Hotel La Posada del Angel znajdujacy sie w starym przytulnym budynku nie na darmo nosi taka nazwe. Wszedzie znajduje sie mnostwo roznych kiczowatych dekoracji przedstawiajacych aniolki - figurki, rozne obrazki itp. Ustawiona niedaleko recepcji choinka bozonarodzeniowa tez jest odpowiednio udekorowana. W sumie wygloda to calkiem przyjemnie.
Po poludniu udajemy sie pieszo do centum miasta, wpisanego ze wzgledu na swoja historyczna zabudowe na liste dziedzictwa kulturowego UNESCO. I faktycznie jest tu wiele starych i ciekawych budowli, sporo kosciolow, wsrod ktorych dominuje jednak bezsprzecznie nowa katedra z jej licznymi kopulami, bedaca symbolem poludnia Ekwadoru. Przy ladnej pogodzie chodzimy uliczkami miasta i przygladamy sie zyciu jego mieszkancow. Interesujace jest, ze w centrum miasta wszystkie ulice przebiegaja rownolegle i prostopadle do siebie i ze panuje na wszystkich ruch jednokierunkowy. Chcac wiec dojechac pod jakis wskazany adres trzeba dokladnie wiedziec, jak tam dotrzec, mogac jechac zawsze tylko w jednym kierunku. Po zapadnieciu zmroku wracamy do naszego hotelu. Mamy szczescie, bo chwile pozniej zaczyna lac, jak z cebra.
Dzisiaj mamy w planie wedrowke po ok. 30 km na polnocny-zachod od Cuenca polozonym Parku Narodowym El Cajas. Rano jest znowu pochmurno, a w drodze do El Cajas zaczyna padac deszcz. Jedziemy stale pod gore i coraz czesciej mgla spowija nasza droge i okoliczne wzgorza. Zaluje, ze pogoda jest taka niezbyt zachecajaca do wedrowek, a przede wszystkim zla do fotografowania. Tak cieszylem sie na zdjecia pieknych krajobrazow parkowych. Ale taka pogoda jest tu chyba dosyc typowa, jak widze na malej wystawie zdjec w schronisku, od ktorego bedziemy rozpoczynac nasza wedrowke.
Park Narodowy obejmuje obszar okolo 30.000 hektarow i na jego terenie znajduje sie wiele interesujacych szlakow turystycznych, wiodacych wsrod skapo porosnietych gor i okolo 270 znajdujacych sie tu jeziorek i lagun.
Okolo godz. 10, gdy rozpoczynamy nasza wedrowke, deszcz troche ustaje, ale jest jeszcze lekka mrzawka i otaczajace nas zbocza traca sie czesciowo w nisko lezacej mgle. Teren jest lekko bagienny, miejscami grzaski, porosniety trawami, pewnym rodzajem roslin podobnych do agaw i inny niska wegetacja charakterystyczna dla strefy paramo. Wedrujemy przez tereny plozone na wysokosci okolo 3800-4000 m. Cala otaczajaca nas sceneria - roslinnosc i pogoda - nadaje temu krajobrazowi niesamowita i bardzo ciekawa atmosfere. Mysle w drodze, ze taki nastroj lepiej tu nawet pasuje, niz sloneczna pogoda. Szlak wiedzie raz w gore, raz w dol, brzegami roznych jeziorek i stawow. Ciagle ukazuja sie naszym oczom nowe widoki i inne perspektywy tego tak niezwyklego krajobrazu. W pewnym momencie wchodzimy w ciemny las splatanych ze soba pni i galezi charakterystycznych drzew polylepis, posiadajacych lsniaca czerwonawo-brazowa kore. Jest to prawdziwy czarodziejski las :-)
W innym malym lasku robimy sobie kolo poludnia piknik. Pogoda o tyle sie poprawila, ze nie pada juz deszcz - najwyzej tylko od czasu do czasu troche pokapie - a i mgla tez juz sie w duzym stopniu rozeszla. Ale jest nadal bardzo zimno, momentami tez wietrznie. Jestem zapakowany w polara, ciepla kurtke, kapuze na glowie. Pozniej pokazuje sie chwilami slonce, ale szybko znowu znika za chmurami.
Okolo godz. 15 docieramy do szosy prowadzacej przez park, gdzie czeka juz na parkingu nasz autobus. Wedrowka dzisiejsza dosyc mnie wyczerpala - to chyba ta wysokosc, ale i deszcz i wiatr no i te obledne widoki :-) Godzine pozniej wracamy do naszego hotelu. Po krotkim tylko odpoczynku udajemy sie znowu do centrum Cuenca. Wedrujemy podobnie jak wczoraj po starych uliczkach, robimy male zakupy na jutro, odwiedzamy kilka sklepow z pamiatkami. W centrum miasta odbywa sie jakas demonstracja. W miedzyczasie zapada zmrok. Wlasnie wylaczono tez prad w calej dzielnicy. Jest to ostatnio bardzo czeste zjawisko w Ekwadorze - przezylismy juz to tez kilkakrotnie w Quito. Poniewaz juz od dlugiego czasu panuje susza w Ekwadorze (dziwne, ze ostatnio przezylismy tyle opadow ;-) ), sa braki energii i w miastach wylaczany jest w godzinach wieczornych prad, tak na 2-3 godziny.
Wchodzimy do katedry, ktora jest tez calkowicie ciemna. Tylko nieliczne swiece daja troche bladego swiatla - na tyle aby nie zderzyc sie z innymi osobami.
Zwlaszcza, ze zbliza sie nabozenstwo i do kosciola wchodzi coraz wiecej ludzi.
Czekamy kiedy wlacza znowu prad, bo chcemy pojsc na kolacje do jakiejs restauracji, ale nadal jest ciemno. W koncu decydujemy sie na polecana nam typowa ekwadorska restauracje bezposrednio obok katedry, ktora jest licznie odwiedzana przez miejscowych. Glosno pracujacy generator daje wprawdzie troche swiatla, ale prawie uniemozliwia rozmowe. W restauracji wisi na scianach wiele starych, wyblaklych zdjec, caly wystroj jest zreszta ciekawy - siedzimy na takim balkoniku na pierwszym pietrze - przed naszymi oczami wisi zyrandol zrobiony ze skorup rozbitych talerzy, powyginanych widelcow, lyzek i nozy.
Jedzenie jest smaczne, i rowniez soki, ktore naleza juz do naszego stalego repertuaru w Ekwadorze. Siedzi sie tu bardzo fajnie, szkoda tylko, ze te generatory robia tyle halasu. Po smacznej kolacji kierujemy sie ciemnymi uliczkami w kierunku naszego hotelu. Nagle generatory cichna i pojawiaja sie znowu swiatla na ulicy i w sklepikach. Ale jednoczesnie widze, jak gasna swiatla przed nami. No tak, a wiec nasz hotel lezy teraz w ciemnosciach i tak bedzie tez przez nastepne 2 godziny. Na szczescie tam tez maja glosne generatory, a w pokoju sa na ta ewentualnosc lampy zasilane akumulatorami.
Dzisiaj udajemy sie na ostatni etap naszej podrozy po kontynentalnej czesci kraju - do lezacej na skrajnym poludniu Ekwadoru miejscowosci Vilcabamba.
Wyjezdzajac z Cuenca zatrzymujemy sie jeszcze na punkcie widokowym ponad miastem, skad przy pieknej pogodzie podziwiamy lezaca ponizej nas panorame miasta.
Po okolo godzinie jazdy innymi drogami osiagamy znowu Panamericane. Krajobrazy przypominaja mi tutaj polskie Beskidy. Na zboczach znajduje sie duzo pastwisk oraz zabudowan - nieraz bardzo okazale wille. Pozniej krajobraz staje sie jeszcze bardziej gorzysty i mniej zaludniony. Wjezdzamy znowu na wysokosc ponad 3000 metrow nad poziomem morza. Serpentyny, lasy piniowe, drobne zarosla i krzewy towarzysza nam w dalszej drodze. Znowu zebralo sie tez wiecej chmur na niebie i miejscami pada deszcz. Z biegiem czasu krajobraz staje sie bardziej suchy - wyschniete i ledwo porosniete zbocza gor, pojedyncze agawy, opuncje i inne kaktusy, drzewa karobowe i wysokie trawy to krajobraz na wysokosci ok. 1800 m w okolicy Rio Leo. Ale znajduja sie tutaj tez plantacje owocow. Za chwile pniemy sie serpentynami znowu pod gore. Im dalej udajemy sie na poludnie tym bardziej suchy jest klimat i nizsze gory w Ekwadorze. Dalej na pludniu - w Peru - krajobraz ten przechodzi w pustynie.
Okolo poludnia dojezdzamy do malej miejscowosci Saraguro (ok. 3000 mieszkancow), gdzie robimy godzinna przerwe. Zamieszkujacy tutaj i w okolicy indianie uchodza za bardzo zamoznych - zyja z rolnictwa i hodowli bydla. Wedlug wlasnej legendy wywodza sie oni z okolic jeziora Titicaca w Peru. Rowniez poziom ich wyksztalcenia jest ponadprzecietny. W Saraguro posiadaja wlasna ponadpodstawowa szkole, a wielu z nich studiuje w Cuenca lub Quito. Najbardziej ciekawe dla mnie sa jednak ich charakterystyczne stroje z czarnej lub granatowej welny, wg. legendy jako znak wiecznej zaloby po zamordowaniu ostatniego Inki przez Hiszpanow w 1533 roku. Oprocz kapeluszy, ktore nosza kobiety, mezczyzni i dzieci, bardzo charakterystyczne sa u mezczyzn spodnie siegajace tylko troche ponizej kolan. U kobiet szczegolnie charakterystyczne sa duze srebrne igly z ozdobnym zakonczeniem, sluzace do spinania zalozonych na ramiona chust.
Teraz, w porze poludniowej miasteczko jest prawie calkowicie wyludnione. Duzy park przed znajdujacym sie w remoncie kosciolem stanowi centrum miejscowosci. Wokol niego niskie domki czesciowo z arkadami, pod ktorymi indianki sprzedaja m.in. bizuterie wlasnej roboty. Wloczymy sie troche po miescie i po hali targowej i obserwujemy spokojnie toczace sie tu zycie.
Okolo godz. 13.30 udajemy sie w dalsza droge na poludnie. Krajobrazy sa podobne - gory pokryte skapa roslinnoscia, czesto tylko trawami, raz bardziej zielone, raz bardziej wyschniete. Czesto ukazuja sie naszym oczom piekne panoramiczne widoki na polozone wsrod wzgorz doliny; szkoda tylko, ze jest dosyc pochmurno. Po okolo dwoch godzinach jazdy docieramy do miasta Loja, polozonego na wysokosci okolo 2100 m w dolinie malowniczo otoczonej gorami. Tutaj wita nas prawie bezchmurne niebo i slonce mocno przygrzewa. W Loja, stolicy prowincji o tej samej nazwie, odbywamy okolo dwogodzinny spacer po miescie. Sprawia ono prowincjonalne wrazenie. Kilka starych kosciolow, glowny plac miejski z katedra, ulice handlowe ze stara zabudowa to miejsca, ktore odwiedzamy.
Z Loja do Vilcabamba, celu naszej dzisiejszej podrozy, mamy jeszcze ok. 40 km. Po drodze mijamy kilka wiekszych plantacji trzciny cukrowej. W okolicy znajduja sie rowniez uprawy kawy. Na miejsce docieramy po godz. 18. Nasza hosteria, zalozona i prowadziona przez dwoch mlodych niemieckich braci, jest polozona malowniczo na zboczu jednej z gor, z przepieknym widokiem na lezace w dolinie miasteczko i otaczajace gory. Mieszkamy tutaj w bungalowach, polozonych w rozleglym, ladnym parku. Jadalnia znajduje sie na wolnym powietrzu, pod zadaszeniem, i z pieknym panoramicznym widokiem na okolice. Hosteria ta jest miejscem spotkan backpacker-ów z calego swiata. Bracia-wlasciciele hotelu stworzyli tez w okolicznych gorach siec oznakowanych szlakow do wedrowania.
Nastepnego dnia po sniadaniu wyruszamy jednym z tych szlakow na wedrowke po okolicy. Pogoda dopisuje i slonce mocno przypala. Niby lekka wedrowka po gorach, ale jednak pot leje sie z czola. Dobrze, ze od czasu do czasu pojedyncze chmury przyslaniaja slonce. Poczatkowo idziemy wsrod przydomowych ogrodkow i malych poletek uprawnych. Widzimy tu m.in. trzcine cukrowa, tyton, kawe, banany. Dziko rosna maracuje, po drodze mijamy wiele opuncji, olbrzymich agaw, drzewa jukowe. Z wyzej polozonych zboczy roztacza sie piekny widok panoramiczny na otaczajace nas gorskie krajobrazy i na polozona w dolinie pod nami Vilcabambe. Nasza wedrowka konczy sie w miasteczku, a wlasciwie raczej wiosce Vilcabamba, ktora osiagamy wczesnym popoludniem. Wies robi wrazenie calkowicie wymarlej, puste ulice, cisza. Dochodzimy do centrum, gdzie przy glownym placu stoi kosciol. Tutaj siedzi kilka osob na laweczkach w cieniu wysokich drzew. Wokol placu znajduje sie pod arkadami kilka sklepow i restauracji. Decydujemy sie na jedna z nich i zamawiamy zupe. Siedzac w cieniu arkad, w lekko powiewajacym wietrzyku, obserwujemy wolno toczace sie zycie w tej ospalej miescinie. Pozniej przenosimy sie na druga strone placu, gdzie w ulicznej kafejce dalej leniuchujemy przy kawie. Do naszych kwater wracamy na platformie pick-upa, ktore sluza tutaj jako taksowki. Reszte popoludnia i wieczoru spedzamy w parku naszej hosterii, m.in. popijajac smaczne soczki i fotografujac motyle i ciekawe rosliny.
Nastepny dzien rozpoczynamy bardzo wczesnym sniadaniem juz o godz. 7, bo czeka nas dzisiaj najdluzszy etap podrozy - do Guayaquil na wybrzezu Ekwadoru, skad jutro polecimy na wyspy Galapagos. Pogoda jest dzisiaj bardzo brzydka - pochmurno, mgliscie i deszczowo. Jedziemy znowu w kierunku Loja, pozniej na zachod a nastepnie na polnoc. Najpierw przekraczamy Andy, tutaj niewysokie wprawdzie, ale droga wiedzie niekonczacymi sie serpentynami. Droga jest czesciowo z bardzo zlym stanie (najgorsza, jaka widzialem w Ekwadorze), czesciowo znajduje sie w remoncie (dlugie postoje z powodu budów i zwiazanego z tym ruchu jednokierunkowego) i jazda tedy w deszczu i miejscami silnej mgle jest dosyc meczaca. Mijane okolice sa tylko bardzo skapa porosniete wysuszona, szara roslinnoscia. Okolo godz. 13 robimy przerwe obiadowa w jakiejs przydroznej restauracji dla kierowcow kolo miejscowosci Balsas. Okolica podobno nie uchodzi za zbyt bezpieczna. Nasz kierowca musi jechac z autobusikiem do warsztatu w pobliskim miasteczku, aby wymienic opone, bo wbil sie do niej jakis gwozdz. Dopiero po okolo dwoch godzinach mozemy jechac dalej. Im nizej zjezdzamy i im bardziej zblizamy sie do wybrzeza, tym bardziej zielona, bogata i egzotyczna staje sie roslinnosc. Pojawiaja sie palmy, rozne duze egzotyczne drzewa, bananowce. Krajobraz przypomina mi tu bardzo Kostaryke. W miedzyczasie teren jest juz calkiem plaski, jedziemy po Panamericanie. Teraz towarzysza nam po obu stronach drogi nie konczace sie plantacje bananow. Nieraz na odcinkach od kilku do kilkanastu kilometrow drogi nie widzimy nic innego, jak tylko bananowce. Lacznie uprawia sie w Ekwadorze 12 gatunkow tego owocu. Ale w okolicy uprawia sie tez kakao, drzewa teakowe, i znajduja sie tutaj rowniez duze hodowle krewetek.
Do naszego hotelu w centrum Guayaquil docieramy zmeczeni dluga jazda dopiero po godz. 20 wieczorem.
Przed poludniem wylatujemy przy pieknej pogodzie z Guayaquil na wyspy Galapagos. Lot trwa ok. 1,5 godziny, ale dzieki przesunieciu czasu na wyspach nadrabiamy znowu godzine. Przy podejsciu do ladowania na polozonym na malutkiej wyspie Baltra lotnisku widzimy z okien samolotu kilka wysepek, m.in. rowniez jedna z najwiekszych - Santa Cruz, na ktorej bedziemy mieli nasza baze wypadowa. Pomimo, ze wszedzie jest ladna pogoda, to nad ta wyspa utrzymuja sie chmury.
Po odbyciu odprawy i odbiorze bagazu na malutkim lotnisku (poza nim nie ma na tej wyspie chyba nic innego) udajemy sie liniowym autobusem na poludniowy brzeg wyspy, gdzie przeladowujemy znowu nasze bagaze na maly prom. Promem przeplywamy w ciagu okolo 5 minut przez kanal oddzielajacy wyspe Baltra od lezacej na poludniu duzej wyspy Santa Cruz. Jest to najbardziej zaludniona i zagospodarowana wyspa archipelagu.
Nastepnie przesiadamy sie z promu do kolejnego autobusu liniowego, ktorym w ciagu ok. 45 minut przejazdzamy az na poludniowo-wschodnie wybrzeze wyspy - do Pto. Ayora.
Z okien autobusu obserwuje krajobrazy i wegetacje. Polnocna czesc wyspy robi wrazenie bardzo suchej: jest tu wiele wyschnietych drzew i zarosli. Jadac coraz to wyzej po zboczu wulkanu pojawia sie w pewnym momencie soczysta, zielona roslinnosc, lasy z drzewami pokrytymi czesciowo licznymi porostami. Ku mojemu zaskoczeniu pozniej pojawiaja sie rowniez pola uprawne, krowy na pastwiskach, male osady. Ale i pojedyncze opuncje pojawiaja sie w sasiedztwie drogi. Jakos inaczej wyobrazalem sobie jednak wyspy Galapagos. Zblizajac sie do poludniowo-wschodniego kranca wyspy krajobraz staje sie znowu coraz bardziej suchy.
Po dojechaniu do malego centrum Pto. Ayora niedaleko portu wysiadaja z autobusu ostatni goscie i pozostaje tylko nasza mala grupka. Nasz nowy przewodnik, ktory powital nas na lotnisku, rozmawia z kierowca autobusu i po chwili jedziemy dalej. Autobus podwozi nas az pod sam hotel.
Po otrzymaniu pokoju i krotkim odpoczynku udaje sie do centrum miasteczka, aby cos zjesc. Po poludniu idziemy pieszo z hotelu do slynnego Centrum Charlesa Darwina. W tej stacji biologiczno-naukowej znajduja sie przede wszystkim rozne gatunki zolwi zyjacych na Galapagos. Ale tez dowiadujemy sie tutaj wiele o genezie i historii archipelagu, a takze o tutejszej florze i faunie. Glownym tematem sa oczywiscie slynne zolwie z Galapagos.
Do wielu odgrodzonych w naturalnym otoczeniu "zagrod", w ktorych zyja tutaj zolwie, mozna wejsc i obserwowac z bliska te kolosy. Juz na samym poczatku odwiedzin w stacji slonce kryje sie niestety ostatecznie za chmurami, tak ze pogoda nie jest zbyt fotograficzna. Po zwiedzeniu stacji wracamy do hotelu, a pozniej robimy sobie wedrowke po miasteczku i szukamy jakiejs milej restauracji, gdzie zjadamy kolacje na wolnym powietrzu.
Na razie kilka pierwszych zdjec z Galapagos "na zachete":
Nastepnego dnia wczesnym rankiem wyjezdzamy autobusem z Pto. Aroya i przejezdzamy podobnie jak wczoraj przez cala wyspe Santa Cruz, az do kanalu oddzielajacego ja od wyspy Baltra. Tutaj przeplywamy lodka na maly stateczek "Hispaniola", mieszczacy kilkanascie osob, ktorym udajemy sie w rejs na polnoc, na malutka wysepke North Seymour, bedaca rajem dla ptakow i zwierzat zyjacych na wyspach. Po okolo godzinie doplywamy do wyspy. Jest wspaniala bezchmurna pogoda, czuje sie jak w raju. Robimy wedrowke po wyspie, podczas ktorej mozemy zaobserwowac foki, legwany a przede wszystkim mnostwo roznych ptakow. Najciekawsze wydaja mi sie bardzo charakterystyczne niebieskonogie gapy oraz duze fregaty, ktore kraza nad nami w powietrzu i siedza na skapych, wyschnietych drzewach. Duze wrazenie sprawia fakt, ze ani ptaki ani zwierzeta nie plosza sie nasza obecnoscia. Wazne jest jednak, aby nie opuszczac nigdy sciezek wyznaczonych tutaj dla zwiedzajacych. Nasz przewodnik bardzo tego pilnuje.
Po zakonczeniu wedrowki wracamy na poklad, gdzie zjadamy bardzo smaczny obiad, plynyc jednoczesnie na poludnie, w kierunku polnocnego wybrzeza wyspy Santa Cruz. Tutaj ladujemy na pieknej plazy Bachas, gdzie mamy znowu czas do dyspozycji na wedrowki wzdluz brzegu lub kapiel w towarzystwie pelikanow i krabow. Ja nie chce tracic cennego czasu na kapiel i spaceruje wzdluz wybrzeza, obserwujac tutejsza bogata faune. Efekty tej wedrowki mozna zobaczyc na ponizszych zdjeciach :-)
Nastepnie wracamy statkiem do przystani i stad znowu autobusem na druga strone wyspy do Pto. Ayora, gdzie docieramy poznym popoludniem. Reszte wieczoru spedzamy podobnie jak wczoraj w centrum Pto. Ayora, testujac kolejna restauracje.
Na nastepne dwa dni na wyspach Galapagos mielismy rozne alternatywy do wyboru, ktore omowilismy z naszym przewodnikiem w pierwszym dniu. My decydujemy sie na dwudniowa wycieczke na wyspe Isabela, najwieksza wyspe w archipelagu. Nasz przewodnik, Daniel, przekonuje nas, ze wbrew znanemu wczesniej alternatywnemu programowi jednodniowy wyjazd na Isabele nie oplaca sie ze wzgledu na duza odleglosc. Decydujemy sie wiec w 10-osobowej grupce pojechac tam na dwa dni. Przewodnik robi nam propozycje programu i wspolnie ustalamy, co i jak. A Daniel wszystko zalatwia i organizuje przy pomocy swojej komorki.
Tak wiec dzisiaj wczesnie rano (przed godz. 8.00) wyplywamy szybka lodzia motorowa w morze i udajemy sie na kurs poludniowo-zachodni, na poludniowo-wschodni kraniec tej ogromnej wyspy. Przed wejsciem na motorowke kontrolowany jest w porcie bagaz (czy nie ma w nim jakis roslin czy owocow, ktorych nie wolno przewozic na inne wyspy). Niestety pogoda dzisiaj nam nie sprzyja, jest bardzo pochmurno.
Po okolo 1,5 godz "pedzenia" po morzu ukazuje sie naszym oczom znowu lad na horyzoncie. I to juz najwyzsza pora dla mnie - i nie tylko dla mnie :-). Okolo godziny takiego kolysania i rozbijania fali dziobem motorowki bylo bardzo przyjemne, ale pozniej stalo sie to dla mnie, tzn. dla mojego zoladka i zmyslu rownowagi, coraz bardziej meczace :-) Krotko przed celem naszej podrozy podplywamy jeszcze do malej skalistej wyspy Tortuga wystajacej z morza - jest to wlasciwie czubek wulkanu - na ktorej zboczach znajduja sie gniazda licznych fregat. Zmuszam sie, aby z chwiejnej lodzi zrobic im kilka zdjec. U brzegu naszej motorowki pojawiaja sie tez zolwie morskie. Okolo godz. 10 wplywamy w koncu do portu malutkiej miesciny Pto. Villamil (to glowne miasto tej wyspy, liczace ok. 2000 mieszkancow).
Z ulga wychodze chwiejnym krokiem na lad :-) Po dezynfekcji naszych butow udajemy sie samochodami kilka kilometrow dalej, do "centrum" osady. Rozlokowujemy sie tutaj w dwoch hotelikach czy pensjonatach. W Pto. Villamil panuje calkiem inna atmosfera niz w Pto. Ayora na Santa Cruz: tam bylo mnostwo turystow, tutaj nie widzimy zadnych. Miasteczko zyje swoim zyciem, spokojne, uspione. Nie ma zadnych duzych hoteli, zadnych promenad ze sklepami z pamiatkami itp. Tylko kilka spokojnych ulicznych restauracji i domki rybakow. Daniel przedstawia nas zaraz swojej mamie, ktora ma maly sklepik i u ktorej jutro bedziemy jedli na swiezym powietrzu sniadanie. Dzisiaj udajemy sie jednak zaraz po pozostawieniu naszych bagazy w pokojach w dalsza droge.
Najpierw kierujemy sie do stacji hodowlanej zolwi na tej wyspie. Nie jest ona moze taka znana i tak czesto odwiedzana, jak stacja Darwina na Santa Cruz, ale nie mniej interesujaca. I wydaje mi sie, ze jest tutaj tez tuzo wiecej zolwi, malych i wiekszych.
Nastepnie jedziemy takimi typowymi dla wyspy malymi, otwartymi autobusikami z drewnianymi lawami, wzdluz poludniowego wybrzeza wyspy w kierunku zachodnim. Celem jest tak zwana "sciana lez" - ok. 150 m dlugi i kilka m wysoki i szeroki mur z kamiennych blokow lawy, wybudowany tutaj w latach 40-tych przez wiezniow. Znajdowaly sie tutaj wtedy trzy obozy dla wiezniow i mur ten budowano bez zadnego celu w otwartym terenie, porosnietym tylko opuncjami i rzadkimi drzewami. Trudno wyobrazic sobie meczarnie tej pracy w takich niesprzyjajacych warunkach klimatycznych. Po tej wycieczce do historii wyspy zwracamy sie znowu ku naturze, zatrzymujac sie w drodze powrotnej w kilku dalszych miejscach. Ze znajdujacego sie na jednej z nielicznych skal punktu widokowego mozemy podziwiac poludniowa czesc wyspy. Morze zieleni unoszace sie w kierunku polnocnym lekko w gore, na zboczu jednego z najwiekszych na swiecie kraterow wulkanicznych, Sierra Negra (1405 m npm). Pozniej spacerujemy przez mangrowy na wybrzezu i wokol malej laguny, podchodzimy do malego tunelu lawowego konczacego sie w morzu oraz do skal wulkanicznych na plazy, na ktorych wygrzewaja sie niezliczone legwany ladowe i morskie, gdyz wlasnie spoza chmur ukazalo sie znowu slonce. Podobaja mi sie rowniez tutejsze krajobrazy z kaktusami i skapa roslinnoscia.
Po powrocie do centrum Pto. Villamil idziemy na obiad do przytulnej restauracji na wolnym powietrzu, a nastepnie udajemy sie do portu. Stad wyplywamy dwoma lodziami na malownicze wysepki Las Tintoreras utworzone przez lawe wulkaniczna u brzegu wyspy Isabela. Zyje tutaj wiele ptakow i zwierzat charakterystycznych dle archipelagu. W morzu widzimy duze plastugi (?) plywajace tuz pod powierzchnia wody. A foki wyleguja sie najchetniej na lodziach rybackich zacumowanych w porcie. Wedrujac pozniej po skalach Las Tintoreras widzimy znowu mnostwo legwanow, krabow, foki, a w malym kanale utworzonym pomiedzy pasmami lawy kryja sie chetnie rekiny i inne duze ryby. Z skal mozemy wygodnie obserwowac liczne rekiny, ktore tedy przeplywaja. Rajska sielanka. Szkoda tylko, ze slonce znowu zniknalo za gestymi chmurami.
W drodze powrotnej, w pomalu zapadajacym juz zmroku widzimy z lodzi na skalach mnostwo ptakow: przede wszystkim gapy niebieskonozki, ale tez mewy, pelikany. Najwieksza atrakcja sa jednak liczne male pingwiny, ktore wlasnie wyszly z morza na lad (plynac po poludniu w strone Las Tintoreras nie bylo tu jeszcze widac zadnych pingwinow). Robie mnostwo zdjec, ale z chybotliwej lodzi i przy slabym juz swietle nie wychodza one zbyt dobrze.
Pelni wrazen powracamy do przystani, a nastepnie do hoteliku. Wieczor spedzamy milo w znanej nam juz restauracji.
Nastepnego ranka po sniadaniu udajemy sie w kierunku polnocnym, w glab wyspy. Dzisiaj poswiecamy dzien bardziej tematyce geologicznej. Niestety pogoda niezbyt nam sprzyja, znowu jest pochmurno. Najpierw podjezdzamy i podchodzimy do ukrytego w zieleni wejscia do tzw. tunelu lawowego, powstalego w ten sposob, ze wystygajaca lawa na zewnatrz stworzyla skalna skorupe, podczas gdy wewnatrz plynela jeszcze lawa. Wyposarzeni w latarki wedrujemy tym tunelem kilkadziesiat metrow, az do wyjscia z innej strony. Wewnatrz utworzyla siarka i inne mineraly ciekawe narosla, blyszczace srebrno i zloto w swietle latarki. Po krotkiej wedrowce przez bogata w wegetacje okolice podjezdzamy do innego ciekawego miejsca. Na prywatnej posesji znajduje sie tutaj maly krater wulkaniczny. Byl on do tej pory tak zarosniety roslinnoscia, ze wlasciciel tego terenu sam odkryl go dopiero 1-2 lata temu. Oczekuje on juz na nas na swojej posiadlosci (bezkresny teren pokryty zaroslami, krzakami i niskim lasem) i wedrujemy z nim sliska sciezka (niestety jest mrzawka i wszystko jest mokre i sliskie) az do takiego "lejka", ktorego zbocza sa cale zarosniete. W srodku wegetacji wylania sie mala czarna dziura w glab ziemi.
(w okolicy sa prawdopodobnie jeszcze dalsze takie kratery). Podchodzimy do niego od drugiej strony. Tutaj wlasciciel przymocowal kilka lin i troche desek w poprzek stromego zbocza, aby tworzyly cos w rodzaju drabiny. Trzymajac sie mocno liny schodzimy kilkanascie metrow w dol (a wlasciwie slizgamy sie po mokrej ziemi). Tutaj jest taki maly podest, a dalej juz tylko czarny otwor w niewiadome. Krater jest jeszcze niezbadany, jedynie wlasciciel terenu podobno tylko raz sposcil sie troche glebiej, ale jest to bardzo ryzykowne. Wrzucone przez nas i samoczynnie osuwajace sie ze zbocza przy schodzeniu kamienie jeszcze dlugo daja odglosy uderzen o skaliste sciany otchlani.
Ta wycieczka do krateru jest nie bez ryzyka, bo nie ma tutaj zadnych zabezpieczen, poza prowizorycznie zaczepionymi linami, a jest bardzo slisko i mozna by sie latwo dalej obsunac i zjechac formalnie w czarna otchlan. Ale wszystko dobrze sie konczy i wracamy calo i zdrowo na powierzchnie.
W dalszym planie mielismy dzisiaj podjazd do krawedzi krateru wulkanu Sierra Negra. Jest to podobno jeden z najwiekszych kraterow na swiecie. Ale niestety jest pochmurno i juz z terenu wokol tego malego, niezbadanego krateru widzimy, ze krawedz Sierra Negra pograzona jest w chmurach. Rezygnujemy wiec z tej wyprawy, bo i tak nie byloby nic widac. Szkoda, bo kilometrowy krater wygladal na zdjeciach na prawde imponujaco. Ale co zrobic, pogoda to sprawa szczescia. W drodze powrotnej do Pto. Villamil zatrzymujemy sie wiec dluzej w pewnej Eco-Lodge, gdzie spedzamy czas az do obiadu, ktory tutaj jemy na wolnym powietrzu. Na terenie tej lodge znajduja sie bungalowy, namioty itp, oraz duze ogrody. Bo idea wlasciciela jest, aby byc samowystarczalnym, tzn. hoduja tutaj m.in. kury, warzywa i owoce (np. tez banany, ananasy). Po obiedzie wracamy do Pto. Villamil. Po drodze widzimy na zakonczenie jeszcze kilka flamingow. Tutaj na wybrzezu panuje piekna, sloneczna pogoda, wiec ide jeszcze troche na plaze.
Po poludniu zegnamy wyspe Isabela i wyplywamy nasza lodzia motorowa w droge powrotna na Santa Cruz. Znowu przed nami dwie godziny rozbijania fal i hustawki zoladka. Przez ponad godzine robi to przyjemnosc, potem juz tylko zamykam oczy i wylaczam mysli. To pomaga! :-) I widze, ze inni pasazerowie tez podobnie "cierpia". A do tego dochodza jeszcze rozbryzgujace sie fale morskie, ktore siedzacych naprzeciw mnie pasazerow niezle "nawadniaja" ;-). Jakim szczesciem jest wplyniecie do portu i wejscie na lad. Jednak nie jestem i nie bede wilkiem morskim. Troche trwa, zanim moj zmysl rownowagi dochodzi znowu do siebie. Wracamy do naszego "starego" hotelu, a wieczor spedzamy znowu w centrum miasta.
Nastepnego ranka po raz ostatni przejezdzamy przez wyspe Santa Cruz udajac sie z przesiadkami, jak w pierwszym dniu, na lotnisko na wyspie Baltra. Okolo poludnia odlatujemy z Galapagos; pozostaja tylko niezapomniane wspomnienia (i mnostwo zdjec, jak widac ponizej ;-).
Nasza podroz zakonczyla sie wlasciwie na wyspach Galapagos, ale w drodze powrotnej do domu mamy znowu miedzyladowanie w Guayaquil i tutaj szesc godzin czasu do odlotu naszego samolotu do Madrytu. Juz bedac w Guayaquil w drodze na Galapagos organizujemy sobie wiec na dzisiaj przewodnika i transport, aby wykorzystac w ten sposob czas pobytu w tym miescie.
Guayaquil jest co prawda najwiekszym miastem Ekwadoru, ale nie posiada szczegolnie wielu atrakcji turystycznych i nasz przewodnik uwaza, ze w ciagu trzech godzin zdazymy zobaczyc wlasciwie wszystko, co interesujace. Nasza wycieczke po Guayaquil zaczynamy od polozonego w centrum miasta parku legwanow (Parque Bolivar), przy ktorym znajduje sie katedra. Po trawnikach i drzewach wokol pomnika Simona Bolivara siedzi i chodzi mnostwo duzych, zielonych legwanow. Podobno jest ich tutaj okolo 600 egzemplarzy. Po zwiedzeniu neogotyckiej katedry udajemy sie w kierunku rzeki Guayas, ktora jest jakby glowna zyla tetnicza miasta. Interesujace sa budynki ratusza w stylu neoklasycyzmu oraz rzadu regionalnego. Innymi ulicami wracamy do Parque Bolivar, do czekajacego na nas mikrobusa. Jedziemy teraz przez miasto troche bardziej na poludnie w kierunku pewnej bardzo ciekawej obecnie ulicy. Mamy poczatek grudnia i przy tej ulicy zaczynaja juz teraz byc wystawiane do sprzedazy tzw. Monigotes, ktore sa tradycyjnie spalane w noc sylwestrowa. Monigotes to sa figury roznych znanych postaci ze swiata polityki, showbiznesu czy postacie komiksowe, ktore robione sa z drewna i papieru. Przejezdzajac ulica widzimy mnostwo takich kolorowych figur. Tylko tutaj sa one wykonywane i sprzedawane dla mieszkancow calego miasta. Wiele z nich, to prawdziwe dziela sztuki, wielkosci dochodzacej nieraz do 2 metrow i az nie chce mi sie wierzyc, ze ceny dochodza nieraz do 300 dolarow - i to wszystko tylko po to, aby spalic je w Sylwestra. Oprocz figur prezydenta kraju bardzo popularne sa w tym roku figury Michaela Jacksona, ktorego podziwiamy w roznych wydaniach.
Nastepnie podjezdzamy do centrum handlowego z pamiatkami, znajdujacego sie obok tzw. Palacu Krysztalowego (centrum wystawowe) na poczatku promenady Malecon 2000 nad rzeka Guayas. Wedrujac przy pieknej pogodzie ta okolo 2,5 km dluga promenada mysle, ze jest to chyba najladniejsza promenada, jaka w moim zyciu widzialem. Powstala ona w ramach architektonicznego projektu odnowy miasta. Stale wylaniaja sie przed nami nowe, ciekawie zaprojektowane obiekty i elementy architektoniczne, powodujac, ze droga sie nie nudzi. Wedrowke konczymy niedaleko ciekawej wiezy zegarowej przy pomniku La Rotonda poswieconego Bolivarowi i San Martinowi.
Nastepnie podjezdzamy busem kawalek wzdluz dalszej czesci promenady do podnoza zaczynajacego sie przy rzece wzgorza Cerro Santa Ana. Kiedys byl to jeden z najbiedniejszych slumsow w miescie. W ramach zalozonej w 1998 roku Fundacji Malecon 2000 miasto odrestaurowalo jednak przy udziale znanych architektow 19-wieczna zabudowe w tej dzielnicy i stala sie ona obecnie jedna z najpiekniejszych w Guayaquil. U stop wzgorza znajduje sie malownicza dzielnica artystyczna Las Penas. W kolorowo pomalowanych domkach znajduja sie liczne galerie i mieszkaja prawie wylacznie artysci. Na szczyt wzgorza, na ktorym znajduje sie latarnia i maly kosciolek, prowadza 444 ponumerowane stopnie. Droga ta wije sie nieraz bardzo wasko wsrod pieknie odrestaurowanych domkow. Na scianach czesto wisza zdjecia z porownaniem, jak wygladaly te budynki dawniej. Piekne widoki na rzeke i okolice sa dodatkowym luksusem w tej dzielnicy, co na pewno doprowadzilo do tego, ze malo kto z pierwotnych mieszkancow moze sobie chyba obecnie finansowo pozwolic, aby tu mieszkac. Za to powstaly tu kafejki, sklepy z pamiatkami i wyrobami artystycznymi. Pomimo wszystko widzimy co kilkaset metrow patrolujacych tu policjantow. Ze szczytu roztacza sie piekny widok na rzeke i caly Guayaquil z wiezowcami po jednej stronie i niska zabudowa po drugiej. Jednoczesnie widac z gory dobrze znajdujace sie tuz obok blizniacze wzgorze, Cerro El Carmen. Nie mialo ono jednak szczescia byc objete projektem Malecon 2000, wiec znajduja sie tam jeszcze same slumsy. Dobrze widzimy ta gesta zabudowe, rozpadajace sie domy, czesciowo z samego drewna. Na szczycie znajduje sie potezna figura Chrystusa, krolujaca nad miastem. Jednak ze wzgledu na liczne napady wejscie na to sasiednie wzgorze nie jest zalecane. Wyobrazam sobie zazdrosc i rozczarowanie mieszkancow tamtego wzgorza, gdy widzieli jakie szczescie mieli mieszkancy Cerro Santa Ana.
Na tym konczy sie nasz dzisiejszy program w Guayaquil i wracamy do polozonego w srodku miasta lotniska. Przed nami teraz ponad dziesieciogodzinny lot do Madrytu.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Marku, z przyjemnością raz jeszcze obejrzałem Twoje piękne zdjęcia z Ekwadoru. Prawdopodobnie jesienią tego roku wybiorę się do Ekwadoru i na Wyspy Galapagos. Mam nadzieję, że doświadczę podobnych pięknych widoków, choć program naszej wizyty w Ekwadorze będzie nieco skromniejszy (nie będziemy w Cuenca, Vilcabamba, Guayaquil)... A korzystając z mojego nowego "kolumberowego" wcielenia (nie wiem dlaczego na moje poprzednie konto (lmichorowski) nie mogłem się zalogować mimo wielu prób - zarejestrowałem się więc na nowo) mogłem raz jeszcze obdarzyć Twoją galerię zasłużonymi plusami. Pozdrawiam i przy okazji zapraszam na moją relację z grudniowego pobytu na Seszelach. :)
-
Mimo niesamowitej ilości zdjęć obejrzałam wszystkie powoli i z wielką chęcią :).
Super portrety, świetne ujęcia.
Ogromny +.
Jestem pod wrażeniem. Bardzo mi się podobała ta podróż :). -
dziekuje .)
-
rewelacyjne zdjęcia
-
Wróciłam tutaj:)
Większość relacji czytam niezalogowana stąd często brak moich komentarzy.
Ale ponieważ wychodzi na to, że do Ekwadoru w tym roku trafię więc tym razem postanowiłam wrócić z komentarzami, pytaniami etc:) -
Marku, dołączam się do chóru zachwytów :)
-
Relacja bardzo ciekawa, część zostawiam sobie na później. Zdjęcia niesamowite, wielki plus!
-
Super wyprawa Ekwador robi wrażenie wspaniałe krajobrazy, przyroda, czystość i oczywiście to co ja lubię najbardziej kościoły i katedry budowane w stylu kolonialnym po prostu rewelacja.Wspaniale się czyta taką podróż a jeszcze lepiej ogląda się tak wspaniałe zdjęcia.Pozdrawiam
-
Napatrzyłam się,nawyobrażałam i namarzyłam podczas tej Twojej
niezwykle barwnej, niebanalnej ekwadorskiej podróży :)
Pora odejść,ale.....drzwi niedomknięte zostawiam.
Tak na wszelki wypadek,gdyby przyszła mi ochota raz jeszcze zajrzeć
do......niezapomnianych miejsc,albo znów e - stanąć w samym środku świata ;)
A właśnie - skoro " zaliczyłam " środek, to może wypadałoby także e- dotrzeć
i na ....koniec świata ?
O ile świat ma koniec ;):)
Późnojesiennie pozdrawiam :) -
Treize, serdecznie dziekuje i zaprawszam na ciag dalszy. A Twoje komentarze sa zawsze bardzo mile widziane :-) (wiec nie rezygnuj, prosze)
-
Jak do tej pory...dotarłam do San Pedro de Alusi.
Jestem pełna podziwu dla opisów,wciąż zachwycam się zdjęciami.
( a z komentarzy rezygnuję - dobrowolnie ) -
city_hopperku, bardzo dziekuje Ci za taka mila recenzje. Z wielka przyjemnoscia czyta sie takie slowa. To zacheca do dalszej pracy :-) A Tobie gratuluje przede wszystkim wytrzymalosci i cierpliwosci. Nie tak latwo bylo chyba uporac sie z ta masa zdjec i tekstu ;-) Obiecuje, ze w przyszlosci postaram sie troche skracac ;-)
O sporcie nie wspominalem, ale slyszalem oczywiscie o reakcjach miejscowych kibicow po pamietnym meczu... :-) -
Należny plus dodałem już dawno, teraz, po przejrzeniu wszystkich fotek czas na komentarz. Przede wszystkim najwyższy szacunek i podziw za rozmiar dzieła. Zarówno tekstu, jak i zdjęć. Ogrom pracy i ogrom ... hojności i dobrej woli podzielenia się z innymi sowimi wrażeniami. Całkowity brak jednostronności, zarówno spojrzenia, jak i reporterskiego oka. Każdy znajdzie tu coś dla siebie - miłośnicy ptaków (pierzastych i stalowych), architektury, sztuki, przyrody, krajobrazów i obserwacji dnia codziennego a także pewnych uwarunkowań kulturowych. W zasadzie brakuje tylko ... sportu, ale akurat w przypadku tego kraju, nie boleję, bo zawdzięczam ich piłkarzom głęboką ranę w kibicowskim sercu ;-). A ta relacja na pewno bardziej zachęca do wizyty w kraju równika niż kolportowane 4 lata temu w Gelsenkirchen foldery :-) Pozdrawiam :-)
-
Hmmm. To co napisze może wydać się dziwne. Nie będę tej relacji czytać! Bo jak przeczytam to nici z porządków na dziś zaplanowanych - jak przeczytam zacznę szukać biletów żeby wyrwać się znowu w świat! Jednak gdy przyjdzie mój czas na Amerykę Południową wrócę tu i ... zamęczę pytaniami. Choć po tak obszernej relacji niewiele zostanie do dopowiedzenia. Pozdrawiam i dziękuje za to, że prawie oderwałeś mnie od porządków ;)
-
Marku, wielkie gratulacje za piękną relację.
Pzdr/bArtek -
Marku, ++++
...tak przy okazji, z nazwą Galapagos pierwszy raz spotkałem się w "Desperackim rejsie" Johna Caldwella. Miałem wtedy chyba z osiem lat i ta nazwa zawsze już dla mnie zostanie tajemnicza...
...dzięki także za spotkanie w Rzymie! -
Dałam się porwać na Galapagos. Piękne zdjęcia! Ta ptaszyna z niebieskimi nóżkami jest zjawiskowa.
-
Poczytalem sobie znowu :-) zamiast robic film...
Moim zdaniem miedzyladowanie w Madrycie ma duzo sensu, bo wyladowac prosto w Niemczech po dluzszym pobycie w Ameryce Lacinskiej to bylby za duzy szok :-)) -
Dziękuję za wizytę :-)
-
W końcu udało mi się dotrzeć do końca podróży po Ekwadorze. Piękne zdjęcia i wyczerpujący, ciekawy opis dją wzorcową relację. Gratuluję! Pozdrawiam.
-
Marku, gratuluję zasłużonego wejścia do elitarnego klubu 70-tysięczników. Niestety, dzisiejsza mizerna sprawność internetu nie pozwoliła mi dokończyć podróży po Ekwadorze. Ale, co się odwlecze to nie uciecze. Pozdrawiam.
-
staram się, Marku, powoli ogarnąć ten Ekwador. Każde zdjęcie warte zatrzymania i kontemplacji, a tymczasem tutaj każą pracować - to nie ludzie, to wilki... :)
-
Dużo czytania, ale nie straciłem czasu... +
-
Marku, dziękuję za kolejną ucztę. Guayaquil zostawiam sobie na jutro na deser. Pozdrawiam
-
I za każdym razem kręci się w głowie (za Rebelką).
-
Wpadłam tu na chwilę ale musze znaleźć więcej czasu .
-
chyba uzupełniłem to czego nie zaplusiłem :)))
-
Dzięki za kolejne przepiękne zdjęcia. Pozdrawiam.
-
Tekstu przybywa szybciej niz ja go nadazam czytac :-))
-
dzieki rebelko! Ale nie mozesz wyjsc z rytmu, bo bedzie jeszcze trudniej... ;-)
-
w głowie mi się kręci od tych niesamowitych kolorów, marku! wygląda na to, że zwiedzanie etapami ma w moim przypadku uzasadnienie w moich możliwościach fizycznych ;))) pięknie!
-
Miałem ten sam dylemat np. z Hawajami i podróżą po krajach bałtyckich jednakże zdecydowałem się nowo dodanych zdjęć nie przesuwać, by ułatwić tym którzy już odwiedzili te podróże zapoznanie się tylko ze zdjęciami, których nie widzieli wcześniej.
Masz rację,trochę traci na tym zarówno chronologia, jak i spójność tematyczna, ale co zrobić... -
Leszku, dziekuje serdecznie za te mile odwiedziny i za rade. Masz racje. Na szczescie w kolejnych odcinkach podrozy (poza Galapagos) nie dodalem jeszcze tylu zdjec, wiec nie zrobie nowymi tyle zamieszania. Niektore zdjecia musialem troche przesunac, bo byly dodane wczesniej a nie pasowaly tematycznie do tych nowszych, wiec je troche chronologicznie i tematyczne poprzesuwalem. Ale nowych zdjec z Galapagos nie bede juz chyba wsuwal miedzy te "stare", choc powstanie przez to troche balaganu pod wzgledem pokazywanych miejs/wysp :-)
-
Znowu Ekwador pokrzyżował mi zamiar odwiedzenia innej z Twoich podróży, ale gdy zobaczyłem że są nowe zdjęcia nie mogłem się oprzeć. I nie żałuję. Jeżeli mógłbym Ci coś zasugerować, to wydaje mi się, że dla oglądających byłoby wygodniej by nowe zdjęcia były umieszczane już po tych, które były wcześniej, a nie "mieszane"z nimi. Pozdrawiam i czekam na dalszy ciąg.
-
niedaleko tego nowego przejezdzalismy w drodze na polnoc. Wy chyba tez?
-
ostatnie miesiące malowniczego lotniska w Quito.... w sierpniu (według planów, ale pewnie jeszcze co najmniej rok trzeba będzie poczekać na komunikację do nowego portu) ma ruszyć nowe położone ok. 30 km za miastem, w przypadku starego osiągnięto kres przepustowości i dalszy rozwój jest niemożliwy....
według planów teren po starym lotnisku zostanie zamieniony na olbrzymi park.... -
Dzięki za kolejne zdjęcia z malowniczego Ekwadoru. Pozdrowienia.
-
Tej podróże nie zapomnę. I kto by pomyślał, że Ekwador i ja będziemy mieli coś wspólnego. Tyle naszej wspólnej przygody ile słów i zdjęć. A więc proszę o jeszcze.
-
cóż mogę powiedzieć - południowoamerykańska bajka :)
-
zgadza sie Piotrze, katedra w Banos wyglada troche nietypowo w porownaniu z innymi kosciolami w Ekwadorze
-
...daruję sobie zachwyty nad fotografiami; i tak nic nowego nie powiem, ale zaskoczyła mnie bryła katedry w Banos. Całkiem inny styl kojarzy mi się z Ameryką Południową, czyli jak to niedobrze tkwić w stereotypach...
-
Marku, już zabierałem się do oglądania Twojej Libii, kiedy zobaczyłem, że jest dalszy ciąg Ekwadoru... Cóż, Libia musi zaczekać na swoją kolej. A zdjęcia spod Cotacachi i z amazońskiej dżungli są przednie. Pozdrawiam.
-
Obejrzałem dziś dalsze zdjęcia (z Otavalo). Jeszcze raz żałuję, że nie mogę dać dodatkowego plusa za podróż.
Pozdrawiam. -
podroz marzen, swietna relacja
-
Oczywiście, duuuuuży plus! Szkoda, że można dać tylko jeden. Jak zwykle, Marku, oglądanie Twoich zdjęć to prawdziwa uczta dla oka. A już zdjęcia ucztującego koliberka i kłócących się żółwi to prawdziwy majstersztyk. Gratuluję wspaniałej podróży i czekam na dalsze zdjęcia z Galapagos, które zapowiedziałeś. Pozdrawiam.
-
wspaniałe fotki, wspaniała podróż !!!
-
brawo dla mistrza zręczności z dyplomem i super nagroda w postaci koliberka.
Fajnie sie czyta a teraz zdjęcia.... :)) -
świetne te Twoje fotki z Ekwadoru. Mam nadzieję, że kiedyś będę mógł ujrzeć te miejsca swoimi oczami, przynajmniej tak sobie marzę ... Gratuluję i czekam na więcej, miło sie czytało
Pozdrawiam -
aggie, u mnie to juz postep, bo wczesniej nie zamieszczalem zadnych tekstow ;-)
-
Dzieki zfieszu za wszystkie plusy.
zanim zakoncze ta relacje potrwa na pewno jeszcze miesiace. Tak szybko pisac nie umie :-)
Ale juz wszyscy prosili sie o jakies zdjecia, wiec przynajmniej zaczalem :-)